— Wysokość?
— Dwadzieścia dziewięć.
— Nett, schodzisz za szybko — upomniał go Jur.
— Słuchaj — powiedziałem — czy ten punkt na widnokręgu, który sobie upatrzyłeś, zmienia położenie? Czy przemieszcza się w krajobrazie?
— Właśnie — mruknął po dłuższej pauzie — nie bardzo mogę namierzyć…
— Przesuwa się czy nie? — powtórzyłem nieprzyjemnym tonem. — Stale widzisz te same budynki?
— Nie mogę tego stwierdzić — odparł krótko.
— Uważaj, Nett — mówiłem teraz twardo i dobitnie — gdyby to była planeta, zabudowania musiałyby się przemieszczać razem z całym horyzontem… rozumiesz? Miałbyś pod sobą wciąż nowe obszary globu… w zależności od własnej, zmieniającej się pozycji. Zastopuj, Nett. Bardzo możliwe, że za sekundę lub dwie znajdziesz się poza krawędzią tarczy… bo to nie jest glob, tylko płaska tarcza. Jaką masz wysokość?
— Siedemnaście…
— I dalej są te same budynki?
— Tak…
— Nett, pomyśl chwilę. Zastanów się. Zastopuj…
— Stopuję — odpowiedział jak echo. Mimo woli odetchnąłem z ulgą.
— Rozumiesz już, że to nie może być planeta?
— Lan, Jur, mam sygnał! — krzyknął w odpowiedzi. — Mój kompon!…
— Wysokość?
— Dziewięć.
— Nett! — wrzasnąłem.
— Nett! — powtórzył Jur.;— Nie włączyłeś hamownic. Spadasz dalej! Powiedziałeś, że stopujesz…
— Już, już — mruknął niechętnie. — Zagapiłem się…
Zacisnąłem pięści. Zagapił się! No, dobrze… zostawimy to na potem.
— Co z komponem?
— Wysuwam ekranik — odpowiedział natychmiast. — Sygnał jest wyraźny. Twarz! Widzę jego twarz! Mam łączność! Słyszycie? Mamy łączność! Oni żyją!!!
— Czyja to twarz, Nett? — spytałem. — Co to znaczy „łączność”? Odezwał się?
Cisza.
— Nett, odpowiedz — powiedział Jur. — Z kim nawiązałeś łączność?
Nic.
Sygnał potwierdzający sprzężenie z ptaszkiem zgasł nagle i cicho. Przez dłuższą chwilę wpatrywaliśmy się obaj w ciemną, ledwie widoczną, mikroskopijną główkę kontrolnej lampki. Słyszałem przyśpieszony oddech Jura. Poza tym w kabinie panowała zupełna cisza. Nawet przekaźniki aparatury, opiekującej się Chippingiem, przestały już żądać od zespołów medycznych interwencji lub informacji.
— To ten przeklęty Telmur — wycedziłem, żeby przerwać ciszę. — Jest za blisko. Hodowla informacji egzystuje od kilkunastu tysięcy lat. Mogła zapełnić wszystkie okoliczne układy nie istniejącymi planetami.
— Sygnałami biologicznymi też? Wiesz, jak są strojone kompony?
— Co z tego? Chipping, na przykład, tam był. Mogli być i inni. Jeśli hodowla nauczyła się naśladować ich kompony?…
— Mają krótki zasięg — mruknął z powątpiewaniem. — Impulsy utknęłyby po drodze z sąsiedniego układu.
— Więc co to było?
— Polecę — oświadczył zamiast odpowiedzieć. Wstałem.
— Ty nie polecisz — zacząłem dobitnie — bo Graffowi spodobało się mnie zrobić szefem tej ekspedycji. Nie mógłbyś wydać mi polecenia, które musiałbym respektować. Natomiast ja tobie mogę. Posłuchaj uważnie. Poczekasz tutaj dobę. Jedną. I ani sekundy dłużej. Jeśli do tego czasu nie wrócimy…
— Jak to „my”?…
— Nie przerywaj. Jeśli do tego czasu nie wrócimy — powtórzyłem — odlecisz stąd i postarasz się pójść dokładnie torem tej trzeciej sondy, która przechwyciła czyjeś sygnały. Spróbujesz złapać namiar. Masz rację mówiąc, że nie mają zbyt dalekiego zasięgu… więc nie powinieneś szukać zbyt długo. Jeśli ich nie odnajdziesz, wrócisz na Ziemię z samym Chippingiem. Dowiedzą się przynajmniej, co spotkało załogę stacji. Czyli tak czy owak zrobimy, co do nas należy. Reszta mnie nie obchodzi.
— Tak, ale…
— To tyle — odwróciłem się, sięgnąłem po kask i zacząłem go nakładać. Przyglądał się temu w milczeniu. Dopiero kiedy posławszy mu pożegnalny gest ruszyłem w stronę śluzy, powiedział:
— Weź Budkera…
— Nie — rzuciłem przez ramię, nie zatrzymując się. — Nie ruszaj anten… Ja przestroję moje na częstotliwości Netta. Może będę trochę mniej gadał… nie przejmuj się tym. A Budkera nie wezmę, bo jeśli przypadkiem kogoś znajdziesz, to przecież w jakiś sposób będziesz go musiał ściągnąć na statek.
— Dam sobie radę — nie ustępował.
— Nie — powtórzyłem. To słowo padło, kiedy nad moją głową złączyły się już przezroczyste skrzydła ważki, zamykając mnie w ciasnej kabinie małego pojazdu.
Budynki, o których opowiadał Nett, ukazały się na moim ekranie w pełnym blasku słonecznego dnia i wtedy od razu przechwyciłem sygnał. Leciałem wyżej niż on, zachowując bezpieczną odległość od blaszanej tacy, udającej planetę. Za chwilę jednak będę musiał się zniżyć.
Powiedziałem Jurowi, że odbieram namiar biologiczny Netta, ale że nie mam go jeszcze na fonii. Następnie skierowałem dziób ptaszka prosto w ów punkt na linii horyzontu, gdzie widniało skupisko zabudowań. Było dokładnie tak, jak się domyślałem. Te ocalałe budynki stały nieruchomo na krawędzi widnokręgu i czekały, aż się zbliżą, bez względu na moją szybkość i kierunek lotu. To absurd wziąć coś takiego za horyzont jakiejkolwiek bryły, wiszącej w przestrzeni.
Trzydzieści sekund później utraciłem łączność ze statkiem.
Pomyślałem przelotnie o Jurze, o tym, że teraz zaczyna odmierzać czas, jaki pozostał jemu i mnie, ale nie przejąłem się tym, że nie może mnie słyszeć. Nett był niedaleko. Fakt, że jego kompon funkcjonował normalnie, dowodził, że w sąsiedztwie tej zabudowanej płaszczyzny utrata łączności nie jest równoznaczna z katastrofą. A pokładowy komputerek notuje przecież drogę ptaszka, notuje ją dokładnie, biorąc pod uwagę najmniejsze zmiany szybkości czy kursu, bo nadal działa sprawnie, prowadząc mnie ku Nettowi. A więc wszystko w porządku.
Leciałem teraz prosto w dół. Widok przesłaniały purpurowe w promieniach słońca smugi ognia, strzelające z hamownic, jednak ląd rozrastał się pode mną wciąż jeszcze bardzo szybko. Nagle wpadłem w cień. Znalazłem się po przeciwnej stronie gigantycznej tarczy, stanowiącej jedyny w swoim rodzaju sztuczny obiekt planetarny. A kiedy kabinę pojazdu zalało ponownie światło, raptem oślepił mnie przeraźliwy błysk. Dokładnie takim samym witała gości trzecia planeta Telmura, sąsiadująca z globem, oblanym informacyjnym oceanem…
— Do ryżego diabła! — syknąłem, nie panując nad sobą. — Znowu?!
Powierzchnia lądu była tuż. Wypatrzyłem gładki jak szkło kwadrat, otoczony zwałami kamieni… a może to były ruiny? — i wszedłem w ciasną spiralę.
Znalazłem się na wysokości mniej więcej metra nad poszarpanymi krawędziami jakichś bloków, płyt, dźwigarów przypominających sterczące pionowo, złamane śmigła. Jeszcze jedna upiorna błyskawica. Zły na siebie, że choć ostrzeżony w porę, nie włożyłem słonecznego kasku, zmieniłem kurs i wzniosłem się odrobinę wyżej. Kilka sekund później przekroczyłem granicę cienia. Wtedy zawróciłem i ostrożnie, nie spuszczając wzroku z zielonej nitki, biorącej swój początek w komponie Netta, ruszyłem z powrotem. Nie leciałem długo. Dosłownie kilkanaście metrów za linią dzielącą noc od dnia, ale już na oświetlonej płaszczyźnie, w płytkim zagłębieniu, wypełnionym wszechobecnym gruzem, ujrzałem coś dobrze znajomego. Kryształki. Piramida zbudowana z pryzmatów. Eksperyment informacyjny późniejszych twórców przeklętej hodowli na drugiej planecie Telmura.
Читать дальше