— Jeśli tak, to czy nie powinienem pójść dalej? — zauważyłem. — Aż do momentu.formowania się z nukleotydów łańcuchów
DNA, zawierających już cząsteczki kodu genetycznego żywych istot? W takim razie na zakończenie mógłbym pogrzebać w ile na wybrzeżach pierwotnych ziemskich oceanów. To chyba dawałoby największą szansę…
— …ale tylko. Ziemi. Nie sposób byłoby objąć taką operacją wszystkich planet istniejących we wszechświecie, wprawdzie nowym, zmienionym, lecz także ewoluującym już od miliardów lat, a więc rozszerzonym poza zasięg jakichkolwiek jednostkowych programów. Nie. Nie wolno nam tak postąpić. Szansę muszą być równe. Poza tym tego rodzaju zabieg byłby w gruncie rzeczy jednoznaczny z zastosowaniem inżynierii genetycznej, i to na monstrualnie wielką skalę, a przecież takie zabiegi są sprzeczne z waszą etyką i już w tej chwili znajdują się na Ziemi poza prawem. Nie — powtórzył z przekonaniem. — To w ogóle nie wchodzi w rachubę.
Nastała cisza. Mógłbym nadal pytać o wiele nieistotnych szcze” gółów i dzielić się z tym osobnikiem myślami czy raczej urywkami myśli, ale nagle przestało mnie interesować absolutnie wszystko, cokolwiek jeszcze miał mi do powiedzenia. Co gorsza, było mi najzupełniej obojętne, czy polecę za cztery dni, pojutrze, czy od razu.
Odwróciłem się i omiotłem wzrokiem kryształowe stożki. Nawet tu, w zamkniętej przestrzeni, karykaturalnie skrócone, wyglądały pięknie. Jak muszą wyglądać na orbicie Plutona?
Westchnąłem. Wiedziałem, że nawet nie wbrew mojej woli, a po prostu poza nią, już zdecydowałem. A raczej coś we mnie zdecydowało za mnie. Że ciągle spodziewając się przebudzenia z tego przedziwnego snu, który śniłem niemal od pierwszych chwil pobytu na Ziemi, wniknę w masę przezroczystego jak góra z bajki pojazdu i polecę zrobić to, co chcą, abym zrobił, Stanza, Blane i ich pobratymcy, kosmiczni emigranci, uciekinierzy z obszaru cywilizacji, która w swoim wzroście osiągnęła krawędź przepaści.
— Czy pomyślał pan o tym, Bob — powiedziałem niespodziewanie dla samego siebie — że jeśli mi się uda i naprawdę będziecie inni… ponieważ od początku byliście inni, to pan, pozostając tutaj, na pewno nie będzie miał dokąd wrócić?,
— Owszem — odrzekł cicho. — Ale może się okazać, że „pozostałem” gdzie indziej. A poza tym — ja się nie liczę. Westchnąłem.
— No to co? Mogę teraz pójść do szkoły?
— Do… ach, tak. Oczywiście — odrzekł poważnie.
Nic podczas tego lotu nie było dla mnie zaskoczeniem poza głosem, który pojawił się kilka sekund po umownym starcie i zaczął powtarzać dane, wyskakujące najpierw na małym ekranie, należącym do właściwego wyposażenia pojazdu, a potem na tym dużym, „szkoleniowym”.
— Kim jesteś? — spytałem.
— Centralnym węzłem informacyjnym statku. Odbieram też, przetwarzam i przekazuję impulsy płynące z dwóch pozostałych — odpowiedź była natychmiastowa i wypłynęła z idealnie przezroczystej skały, otaczającej moją głowę. Kiedy indziej powiedziałbym zapewne: znikąd.
— O jakich pozostałych statkach mówisz? Czy o tych dwóch, które stały obok naszego?
— Teraz lecą z nami. Niosą ładunek identyczny jak my. Zostanie on wystrzelony w tych samych punktach czasoprzestrzeni.
— Rozumiem. To jest asekuracja na wypadek, gdyby któryś ze statków niedoleciał.
— Tak.
— Stanza! — zawołałem.
— Słucham? — odpowiedział ten sam głos.
— Kiedy zdejmiecie mi zapis osobowości?
— Zapisy zostały umieszczone w zasobnikach.
Obeszli się bez mojej zgody. Ba, nie raczyli mnie nawet poinformować, że istnieję już w ilu?… dwunastu? Czy może czterdziestu informatycznych kopiach? Ale kiedy to zrobili?
— Wczoraj — padła odpowiedź, zanim zdążyłem powtórzyć pytanie na głos.
— Rozumiem. Czytanie w myślach, wiadomości zebrane w ciągu tego czasu, który poświęciliście mojej skromnej osobie i tak dalej. Aparatura nie była potrzebna.
— Istotnie, nie była.
— Czy podczas prawdziwego lotu także zachowamy łączność foniczną i… jak by to delikatnie nazwać… bezpośrednią?
— Nie. Łączność zaniknie natychmiast po wyjściu z płaszczyzny ekliptyki. Ale biorąc pod uwagę psychiczne powiązania ludzkich receptorów, zainstalowaliśmy na pokładzie rodzaj translatora, tłumaczącego znaki na fale głosowe. Ma on pamięć i może odpowiadać na pytania.
— Zauważyłem. Jednak jeśli nie będzie pan mi mógł towarzyszyć, kiedy rzeczywiście polecę w tak zwaną siną dal, najbardziej siną ze wszystkich możliwych dali, jakie umiem sobie wyobrazić, to teraz też zrezygnujmy z kontaktu.
— Ma pan rację. Zresztą czy zostało coś do powiedzenia? Głosy umilkły. Poprawiłem się w szklanym fotelu, który posłusznie reagował na każdy mój świadomy ruch, ustępując pod naporem łokci, głowy czy ramion i konsekwentnie wypełniając natychmiast całą przestrzeń zwolnioną przez moje ciało. Właśnie teraz uniosłem nieco głowę, żeby ogarnąć wzrokiem obraz na wielkim ekranie i w nieuchwytnym ułamku sekundy poczułem, że znowu mam pod karkiem ściśle odpowiadające jego kształtom oparcie.
Leciałem jak wczoraj w głąb czasu, przebywając te same etapy ewolucji wszechświata w odwróconej kolejności. Dziś program został wzbogacony o nową warstwę: historię życia. Bombardowanie strumieniami elektronów praatmosfery: amoniaku, metanu i pary wodnej. Zarodkowe cząsteczki alkoholu, nie na Ziemi już, której dzieje mają się rozpocząć dopiero za milion lal, lecz w przestrzeni. Jakże krótka jest historia tego życia, które tak często bywa przez ludzi uznawane za jedyną rację istnienia wszechświata. Przelatujące na ekranie obrazy i wzory topnieją w oczach. Minęło zaledwie kilkadziesiąt sekund, a ostatnie czy raczej pierwsze ślady materii ożywionej zniknęły bez śladu. Odtąd lot stał się wierną powtórką poprzedniego, przynajmniej do momentu, w którym u góry małego ekranu zapłonął sygnał: do celu jedna sekunda. Na zewnątrz szalało niewyobrażalne kosmiczne piekło lub, jak chciał Stanza, kosmiczny raj, opuszczony przez „prarodziców” niewłaściwą drogą. Statek leciał bardzo wolno.
— Odpalenie pierwszych zasobników — odezwał się spokojny głos.
— Czy będziemy już wracać? — spytałem.
— Dziesiąta sekunda — padła odpowiedź.
Nawet w największej odległości od pól grawitacyjnych i nawet w czasie snu astronauci czują, kiedy ich statki wykonują zwrot. Ja, żeby się przekonać, że lecę w kierunku przeciwnym niż do tej pory musiałem korzystać z pomocy czujników. Ale przecież to nie ja przemierzałem przestrzeń do jej początku i z powrotem, tylko ona sama odwróciła strzałę czasu, tak żeby jej grot wskazywał Ziemię. Obejrzałem uważnie dane, następnie przenikając dłonią przez wypełnioną kryształem kabinę wcisnąłem na pulpicie sterowniczym klawisz sumatora i właśnie w tym momencie, raptownie, jak uderzony światłem, zrozumiałem, co miał na myśli Stanza mówiąc, że kiedy patrzy się na wszechświat „z boku” lub „z góry”, to wówczas „nic” oznacza „wszystko”. Sprawił to ujrzany na małym ekranie, bo duży już zniknął, wielopiętrowy, a jednocześnie brylantowo czysty, logiczny wzór. Doznałem olśnienia, które bywa udziałem jakże nielicznych naukowców, gdy w jakimś ułamku sekundy ich gromadzona latami wiedza eksploduje jasnością, wyłuskując z mroku prostą, szeroką drogę, której istnienia dotąd być może nawet nie przeczuwali. Przecież leciałem zarazem i na Ziemię, i donikąd. Przecież wyprzedzałem czoło prawybuchu, forpoczty wszechświata o rosnące z każdą chwilą miliony lat, zmierzając tam, gdzie umysł człowieka pojawi się dopiero za tysiące wieków. A równocześnie wracałem do siebie, na peryferie jednej z niezliczonych galaktyk, która istniała, gdy odlatywałem i istnieje nadal, ponieważ ma za sobą dwadzieścia miliardów lat ewolucji licząc od miejsca, w którym jestem teraz. Ogarnęła mnie gorąca, cicha radość.
Читать дальше