— Nie chciałbym pana fatygować. Wystarczy, że pokaże mi pan drogę nad ocean. Tam, gdzie jest ten Aithe…
— Nie wiem, czy mogę tak postąpić, proszę pana — rzekł odrobinę bardziej stanowczym tonem. — Nie wygląda pan najlepiej. Może przynajmniej napiłby się pan kawy? Tutaj bliziutko są automaty…
Wodę i niektóre napoje „orzeźwiające otrzymywało się za darmo, ale za kawę w automatach trzeba było płacić.
— Niestety, nie mam przy sobie bilonu — uśmiechnąłem się przepraszająco. — Ani żetonów. Nie mam nawet książeczki czekowej — zdobyłem się na żart.
— Książeczki?… Nie rozumiem pana?… — stary zmierzył mnie znowu badawczym spojrzeniem. — Wie pan co, ja naprawdę wezwę lekarza. To nie potrwa długo…
— Gdzie jest ta kawa? — spytałem szybko.
Zaprowadził mnie do niszy w ścianie sąsiedniego budynku. Stało tam obok siebie kilkanaście wysokich skrzynek, może i przypominających automaty uliczne, ale sprzed stu lat. Na jednej z nich widniał napis,mokka”. Z determinacją nacisnąłem wielki, czarny guzik. W skrzynce ukazała się oświetlona wnęka z białym kubkiem, do którego ściekała wąziutka strużka parującego płynu.
Kawa była gorąca, aromatyczna i mocna, bez porównania lepsza od tej lury, jaką serwowały znane mi roboty, troszczące się o zdrowie swoich podopiecznych. Piłem ze smakiem, małymi łykami, czując, jak moje ciało ogarnia ciepło, przywracające mięśniom elastyczność i siłę.
— Pusto w tym mieście. Czy tak jest zawsze o tej porze? — posłałem mu znad kubka pytające spojrzenie.
— No… na ogół tak — wykonał nieokreślony ruch głową. — Lu-dzie mają teraz w mieszkaniach wszystko, czego potrzebują, a kto chce zaczerpnąć świeżego powietrza, jedzie na plażę albo w góry. To przecież kwestia kilku minut.
— A pan?
— Ja?… Ja właśnie zaczynam pracę. Automaty sprawdza się i konserwuje wyłącznie w nocy…
— I tak codziennie? — dopiłem kawę i wrzuciłem kubek do jednego z ustawionych w pobliżu niskich, otwartych koszów. Następnie rozejrzałem się. Ulica, jeśli to była ulica, ponieważ pomiędzy wielkimi domami nie było niczego, co przypominałoby jezdnię, biegła prosto jak strzelił i niknęła w wąskiej perspektywie, zasnutej fioletową mgiełką.
— Codziennie — uśmiechnął się blado. Widać fakt, że rozmawiam z nim zupełnie normalnie, pozwolił mu zapomnieć o lekarzu, który wziąłby mnie pod swoją opiekę. — Ale nie zabiera mi to zbyt dużo czasu. Konserwuję przecież tylko automaty nadzorcze. Siecią detaliczną zajmują się już one same.
— A co na to mówią u pana w domu? Wieczory to na ogól pora przeznaczona dla rodziny?… -
— Nie mam rodziny…
W tym momencie usłyszałem brzęk obróżki i szybkie złajanie psa. Dźwięki te dobiegały zza załomu ściany, gdzie nie docierało światło latarni.
— Góro! — zawołałem półgłosem. — Góro!
— Zginął panu pies? — zmartwił się stary.
Zanim zdążyłem odpowiedzieć, ujrzałem młodego, czekoladowego dobermana, który wypadł zza rogu i na nasz widok wrył się wszystkimi czterema łapami w ziemię. Przyjrzał nam się nieufnie, następnie szczeknął raz cienko i uciekł z powrotem w ciemność.
— Nie — powiedziałem. — Był kiedyś w tej okolicy pies, nazywał się Góro. Ale to nie ten… Konserwator pokiwał głową.
— Bardzo lubię psy — rzekł z żalem w głosie. — Miałem owczarka… zakończył życie już dobre dziesięć lat temu. Nie brałem nowego… Jestem za stary, żeby bawić się ze szczeniakami, tak jak one to lubią. Poza tym moja praca… — westchnął.
Uśmiechnąłem się do niego. Przez chwilę wodziłem wzrokiem po jego chudej twarzy o dużym nosie i ostrych rysach, po czym nagle spytałem:
— Czy jest pan” szczęśliwy?
Nie zmienił pozycji. Nie mrugnął nawet. Przyjął tę próbę wtargnięcia w jego intymny świat jako coś najnaturalniejszego pod słońcem.
— Nie wiem… — mruknął z zastanowieniem. Wtedy, na przystani, wiedział. Wiedział i także nie wahał się odpowiedzieć. Jego odpowiedź brzmiała: nie. Ale to przecież nie był on… a jeśli nawet on, to w innej rzeczywistości. — Nie wiem — powtórzył. — Pewnie pan myśli, że skoro nie udało mi się założyć rodziny… ale mam przyjaciół — ożywił się nieco. — Tak, chyba jestem szczęśliwy. Miałem i tyle przygód, i tyle spokoju, ile trzeba, aby życie człowieka nie było puste. Nie pamiętam, żebym musiał kiedykolwiek wstydzić się za siebie. Tak, chyba tak. Oczywiście, każdy ma jakieś pragnienia, które nigdy nie zostaną spełnione… zresztą, one także są przecież potrzebne — dodał bez żalu. — Poza tym myślę, że postawił mi pan pytanie, na które żaden człowiek nie potrafi szczerze odpowiedzieć… a zwłaszcza taki człowiek, który naprawdę jest szczęśliwy. Ale może się mylę?…
— Pójdę już — powiedziałem, ciągle z uśmiechem. — Dość dużo czasu panu zająłem. Proszę mi tylko powiedzieć, w którą stronę mam się udać?
— Do tego Aitheropolu?
— Tak.
Zaledwie to powiedziałem, znowu pociemniało mi w oczach. Świat wokół mnie zawirował i zaszumiał, jakby nagle zerwał się wicher który jednak z niewiadomych powodów omijał moje ciało. Kiedy oprzytomniałem, siedziałem na skraju wysypanej drobnym żwirem ścieżki i patrzyłem prosto w otwartą, oplecioną zielenią furtkę, prowadzącą do ogrodu otaczającego pseudogrecki domek, wynajęty dla mnie przez Instytut Galaktyczny, abym w nim dobrze i spokojnie wypoczął przed startem pionierskiej wyprawy „P — G”.
— Ani wczoraj, ani dzisiaj nie był pan na obiedzie — powiedział swoim nijakim głosem robot, stawiając na stole apetycznie wyglądającą kolację. — Pozwolę sobie także zauważyć, że bardzo późno chodzi pan spać. Wczorajszej nocy wrócił pan z raną na plecach. Proszę wybaczyć, że to mówię, ale w moim programie…
— Ależ rozumiem, rozumiem — przerwałem pojednawczym tonem. — Niestety tak się składa, że jutro także będę cały dzień poza domem. Mógłbyś jednak sprowadzić tu kogoś, kto zmieniłby mi opatrunek. Nic mnie wprawdzie nie boli, ale masz rację, trzeba dbać o zdrowie. Znakomita kolacja — zakończyłem z entuzjazmem.
— Bardzo się cieszę — odpowiedział zdawkowym tonem. — Zaraz wezwę pielęgniarkę. W którym szpitalu był pan opatrywany?
Na dźwięk słowa „pielęgniarka” poczułem leciutkie ukłucie w sercu. Ogarnął mnie jakiś dziwny niepokój, który na próżno starałem się opanować.
— W szpitalu? — powtórzyłem, żeby zyskać na czasie. — Nie, to nie było w szpitalu. Spotkałem kogoś… już sam nie wiem, czy pielęgniarkę, czy lekarkę i ona zrobiła wszystko, co trzeba. A czy to musi być ten sam szpital?
— Nie, proszę pana, nie musi — odpowiedział grzecznie i zniknął,w drzwiach prowadzących do kuchni.
Zaledwie zdążyłem zejść, z ogrodu dobiegły odgłosy Krótkiej rozmowy i chwilę później weszła sprowadzona przez robota pielęgniarka. Była to kobieta w średnim wieku, szczupła, wysoka, z dużymi czarnymi oczami, patrzącymi tak, jakby z całego rozciągającego się przed nimi świata dostrzegały jedynie chore miejsca w duszach i ciałach pacjentów. U mnie widziała tylko ciało i to od tyłu. Moje przeprosiny, że sprowadzam ją tak późno, skwitowała mruknięciem: „przecież mam dyżur”, po czym zdjęła mi stary opatrunek tak, że nawet tego nie poczułem i natrysnęła nowy, cieńszy. Powiedziała, że zadrapanie goi się prawidłowo i że nie potrzebuję już fachowej pomocy. Wystarczy, jeśli jutro o tej samej porze zmyję plecy letnią wodą. Oczywiście, gdybym sobie życzył, służba zdrowia z Aitheropolu jest zawsze na moje usługi. Poza „dobry wieczór”
Читать дальше