— Co się… — Jarek chciał spytać, co się stało, ale nie zdołał dokończyć zdania.
— Uwaga — zabrzmiał zniekształcony nagle głos komputera. — Przygotować się na powrót ciążenia. Wyjście z szybkości nadświetlnej. Odbieramy kod namiarowy z bazy. Lądowanie pierwszym korytarzem w punkcie zero. Statek na kursie… statek na kursie…
— Wszystko w porządku? — upewniał się Jarek.
— Tak — wychrypiał głośnik. — Teraz nie możemy rozmawiać. Utrzymujemy łączność z bazą. Statek na kursie… — powtórzył.
Plecy chłopca straciły naraz oparcie. Aha — przeszło mu przez myśl. Podłoga na powrót zaczyna stawać się sufitem. I na odwrót. Zaraz zaryję nosem…
Nie doszło jednak do tej ostateczności. W pole grawitacyjne docelowej planety, czy też tego jej trzeciego satelity, statek wchodził po łagodnej orbicie, jakimś zgrabnie wytyczonym i obliczonym atmosferycznym „korytarzem”, jak nazywają to kosmonauci. Mimo to w ostatniej fazie opadania na sufit, który niespodziewanie znalazł się na dole, ciało Jarka nabrało pewnego rozpędu. Toteż gdy siadł ciężko, a siadł w ścisłym tego słowa znaczeniu, to znaczy uderzył o podłogę miejscem przeznaczonym do siadania, musiał natychmiast potrzeć to miejsce wyprostowaną płasko dłonią, przy czym pomagał sobie pomrukami, świadczącymi dobitnie o jego nieukontentowaniu.
Ukryte w ścianach czy też za nimi głośniki przystawki komputera odezwały się znowu. Teraz jednak wydawały z siebie dźwięki pozbawione znaczenia, przynajmniej w tłumaczeniu na ludzki język. Ciągły gwizd zmieszany z trzaskami począł się rwać, następnie zaszły w nim jakieś procesy porządkujące, przycichł nieco, aż wreszcie przeszedł w regularne dłuższe i krótsze dźwięki, jakby ktoś sygnalizował alfabetem Morsego.
— Pi — pi — pi — pipi — pi — pipi…
— Pi — pipi — pi…
— Jak długo jeszcze tego „pipi”? — zagadnął Jarek.
— Pipi — pi — pi — pipi — pi…
Aha. No dobrze. Tylko ani sekundy dłużej…
— Pi pipi — pipi…
Zachciało mu się śmiać. Jego dobry humor z sekundy na sekundę stawał się lepszy. Jakby ten środek, który mu zaaplikowali, żeby zlikwidować skutki porażenia, teraz dopiero w pełni przejawił swoje działanie.
— Pipi — pipi — pipi — pipi… — zanucił na cały głos.
— Pipi — pi — pi — pipi… — odpowiedział komputer obcych.
— Pi — przypieczętował Jarek i w końcu naprawdę wybuchnął głośnym śmiechem. — Pi! — wrzasnął, krztusząc się i chwytając obiema dłońmi za brzuch. Do oczu napłynęły mu łzy. — Pi! — powtórzył. Czyste wariactwo. Po prostu zwariowałem. No i co z tego? To wyłącznie moja sprawa. Chociaż, gdyby się kto pytał, miałem prawo zwariować. Ba, miałem je, jak nikt nigdy do tej pory. I to nie raz, ale dziesięć razy. Sto razy…
— Pipi — pi — pipi — pipi…
— Pi — potwierdził Jarek. — Trzy całe i czternaście setnych — wyrecytował. — Tak, zwariowałem. Inaczej nigdy bym tego nie powiedział…
Nie zwariował jednak. Jeśli można tak powiedzieć, to nawet wręcz przeciwnie. Jeszcze nigdy jego myśl nie płynęła tak szybko i gładko. Bez oporów. Tyle, że starała się omijać obrazy smutne, brzydkie lub groźne. Tylko tyle.
W pewnej chwili chłopiec nagle umilkł. Przeczekał którąś tam z rzędu serię „pipkań”, po czym wyrzucił z siebie jednym tchem:
— Skoro mam wrócić, to po jakie licho zabieraliście mnie właściwie z Ziemi, co?! Jeśli w dodatku tak się staracie udawać, że was nie ma? I nie raczycie nawet powiedzieć skąd jesteście?! Czego ode mnie chcecie?
— Pipi — pi — pipi…
— Przestań się wygłupiać!!! Mów zaraz!
Zgrzytnęło. Zgrzytnęło tak, że Jarek odruchowo uniósł dłonie i z całych sił przycisnął je sobie do uszu.
— Byłeś porażony — przedarł się przez ogłuszające szumy głos komputera. — Pole ochronne zabija każdą istotę, która się zbliży. Gdybyśmy cię nie zabrali, zginąłbyś wtedy. W pobliżu nie było nikogo, kto mógłby ci pomóc, a poza tym wy nie znacie środków…
Ostatnie słowa utonęły w powodzi trzasków. Przestrzeń w kabinie ponownie przeszył straszliwy zgrzyt, po czym nagle rozległo się czyściutkie jak pojedyncza struna skrzypiec:
— Pipi — pi — pi — pipi…
Jarkowi znudziła się nagle zabawa. Tak bywa, kiedy człowiek znajduje się w stanie jakiegoś szczególnego upojenia wesołością, bez żadnego widocznego powodu. Coś wydaje mu się niesłychanie zabawne, a sekundę później zaczyna go to nudzić. Lub nawet irytować.
— Nie możesz się wyłączyć?! — rzucił cierpko. To znaczy, żebym ja przynajmniej tego nie słyszał?…
Piknęło jeszcze raz i drugi, po czym raptownie nastała cisza.
Mijały minuty. Być może nie minęło ich znowu tak bardzo wiele. Ale spróbujcie je liczyć, tkwiąc w komórce bez wyjścia, która jest częścią pojazdu kosmicznego, lądującego teraz właśnie na obcym globie. W dodatku wiedząc o tym, że w promieniu milionów kilometrów nie ma żywej duszy. Nie chodzi już tylko o kogoś, kogo można by nazwać swoim. W ogóle nikogo żywego. Nie, wtedy nie trzeba wielu minut. Ba, z powodzeniem wystarczą sekundy. Nawet jeśli dzięki jakimś sztucznym podnietom, pigułkom czy stymulatorom, jak uczenie wyraziły się przystawka, człowiekowi wszystko wydaje się łatwe, proste i przyjemne.
W każdym razie nie minęło więcej niż dziesięć minut, a Jarek zorientował się nagle, że statek, który porwał go z Ziemi, osiągnął cel podróży. Najpierw poczuł, że jego nogi, ręce, głowa stają się ciężkie, jakby napełniono je ołowiem. Oczy zasnuła mu jakaś wodnista mgiełka i musiał na powrót zająć miejsce na tej samej leżance, na której obudził się z głową tkwiącą w baniastym hełmie. Kiedy to było? Wczoraj? Godzinę temu? Parę minut?
Potem odezwały się ściany. Ich światło zaczęło delikatnie pulsować. Rozbłyski i zaćmienia następowały po sobie w nieregularnych odstępach czasu i tak nieznacznie różniły się jasnością, że można było ich w ogóle nie zauważyć. Równocześnie zza tych ścian, a może nawet spoza statku, dobiegło ciche, wibrujące brzęczenie, jakby bzykała uwięziona między szybami mucha. Wreszcie gdzieś pod podłogą zadźwięczało jedno krótkie uderzenie młotem w ciężkie, stalowe kowadło. Wtedy, jak ręką odjął, skończyły się wszystkie niepokoje nękające statek i jego jedynego pasażera. Brzęczenie ucichło, ściany promieniowały równym, pastelowym światłem, ciało chłopca odzyskało dawną lekkość. Nie ulegało wątpliwości. Stali. Lądowanie „w punkcie zero” mieli za sobą.
Jarek czekał spokojnie, wodząc wzrokiem po pozbawionych drzwi ścianach. To ładnie z ich strony, że świecą, ale teraz oczekuje od nich czegoś więcej. Mianowicie, żeby zechciały go jeszcze wypuścić. Chyba, że obcy postanowili przetrzymać go w tej właśnie komórce aż do momentu ponownego startu statku. Czyli tak długo aż z tej ich Centrali” nie przyjdzie cynk, że można go już odesłać na Ziemią.
Zaledwie zdążył to pomyśleć i zaprzeczyć szybko samemu sobie, jedna z węższych ścian prostokątnej kabiny zniknęła. Przed Jarkiem otworzył się krótki, szeroki korytarz, zamknięty zwykłymi drzwiami. To znaczy niemal zwykłymi. Bowiem tam gdzie drzwi, do jakich my jesteśmy przyzwyczajeni, mają klamki czy gałki, w tych błyskało błękitne światełko. W jego migotaniu było coś szczególnie przyciągającego uwagę, powiedziałbym, coś wesołego.
Jarek nie wahał się ani chwili. Przekroczył próg, który tworzyły dwie szczelnie przylegające do siebie metalowe listwy, i ruszył w głąb korytarza. Kiedy zbliżył się do owych przyzywających błękitnym światłem drzwi, te stanęły przed nim otworem.
Читать дальше