— Powiedziałeś, „głupi jak podogonie…” — kupił Jarek.
— A widzisz — ucieszył się tato. — To znaczy, że się mówi…
Zaraz, zaraz. Wszystko to ładnie, ale przecież po pierwsze, Jarek nie jest już tym małym chłopcem, który wtedy wdał się z ojcem w ów niefortunny filologiczno — obyczajowy dyskurs, po drugie, skąd ten głos tutaj, na obozie, a po trzecie wreszcie, kto tym razem miałby być głupi i dlaczego?
— To sen — mruknął, nie otwierając oczu. — Trochę dziwny…
Nie ulegało wątpliwości, że sen był dziwny. Jarek usłyszał bowiem swój własny głos brzmiący tak czysto i wyraźnie, jakby odpowiadał na lekcji. I to w takich sprzyjających okolicznościach, kiedy człowiek akurat ma coś do powiedzenia. A w dodatku zanim zdążył zastanowić się, co to może znaczyć, tuż przy jego uchu ktoś odezwał się znowu:
— Leż spokojnie, synku… Choróbsko bardzo nie lubi, kiedy się tak leży…
To znowu musiała być mama. Ale dlaczego, u licha, mama przemawia głosem ojca?…
Majaczę — powiedział sobie Jarek. To żaden sen tylko przywidzenia. Jestem chory i słyszę głosy. Kontuzja — z wysiłkiem wyłuskał z pamięci słowo, które wydało mu się właściwe. Odniosłem kontuzję.
I nagle przypomniał sobie, że odniósł ją naprawdę. Pamiętał już wszystko. Natarczywe, przejmujące buczenie, oślepiające migotanie światła, wybuch płomienia na końcu kija i potem cios, który pozbawił go przytomności.
— A więc jeszcze jej nie odzyskałem — próbował się uspokoić. Mam gorączkę i przywiduje mi się to czy tamto. Mama ma rację. Powinienem leżeć spokojnie i czekać, aż wszystko się wyjaśni…
— Głupi jak podogonie — odpowiedziała mama. Dlaczego mama, tego nie był w stanie pojąć. Przecież nawet majaczenie ma swoje granice. Na domiar złego, tylko początek tego zdania był wypowiedziany głosem mamy. „Jak” zabrzmiało już grubiej, a „podogonie” dokończył za mamę ten, kto powinien był przemówić od początku, to znaczy ojciec. Głupia historia. Głupia jak…
— „…podogonie” — dokończył Jarek, niemal krzycząc. Dokonawszy tego, usiłował otworzyć oczy. Niestety, bez powodzenia. Na powiekach spoczęły mu jakieś ciężary i w żaden sposób nie pozwalały się stamtąd zepchnąć. Tymczasem sytuacja stawała się nagląca. Dotychczas Jarek mamrotał sobie pod nosem, nie wiedząc nawet, czy naprawdę mówi na głos czy mu się tylko tak zdaje. Dopiero w to ostatnie słowo włożył tyle siły, na ile go było stać. A jeśli nawet chwilowo nie było go stać na bardzo wiele, to przecież wystarczyło, aby ten krzyk powrócił do jego uszu jakimś głuchym, w najwyższym stopniu niepokojącym echem.
Jakby sprawca alarmu, którym mógł być jedynie on sam, znajdował się wewnątrz wielkiej, szczelnie zamkniętej skrzyni.
Wewnątrz wielkiej skrzyni…
Ta myśl była nie do zniesienia. Jarek zebrał się w sobie, wstrzymał oddech i nagłym szarpnięciem usiłował poderwać głowę. Przeszył go ostry ból. Ale nie taki, jakiego doznaje ktoś, kto złamał sobie nogę, nadwerężył kręgosłup czy też komu dokuczają nie zabliźnione rany po nieszczęśliwym wypadku. Było to raczej coś takiego, jakbyście wsadzili dłoń do beczki pełnej kleju, a kiedy ten klej zaschnie, próbowali ją stamtąd wyrwać. Głowa Jarka tkwiła bowiem unieruchomiona w jakimś ciasno przytwierdzonym do łóżka hełmie.
Opadł z powrotem i odczekał chwilę, zmęczony bezskutecznym wysiłkiem. Następnie ostrożnie poruszył nogami, lewą, potem prawą. Nogi okazały się posłuszne. Mógł je swobodnie zginać i prostować, mógł nawet oderwać je od tego, na czym spoczywały. To już nieco lepiej. Ośmielony, spróbował szczęścia z rękami. Uniósł je jedna po drugiej i potrzymał przez chwilę w powietrzu. Następnie przekonawszy się, że ręce też pozostawiono mu wolne, pozwolił im opaść, po czym desperackim ruchem chwycił się oburącz za głowę. Jego palce stuknęły o twardą, gładką powłokę jakiejś kulistej konstrukcji, przypominającej dynię. Oczywiście dynię, którą przecięto u podstawy tak, żeby można w nią włożyć czyjąś głowę.
W tym samym momencie ujrzał dwa wąskie pasemka światła, dwie rozjaśnione szczeliny i uprzytomnił sobie, że leży z szeroko otwartymi oczami. Nie miał pojęcia, kiedy je otworzył. Ten fakt jednak niczego nie zmienił. Całe jego pole widzenia, to były właśnie owe dwie szczeliny, dwie jasne kreski, tuż nad dolnymi powiekami. Wyżej ciemniała jakaś nieprzenikniona, matowa masa.
Ponownie zabębnił palcami o jej zewnętrzną powierzchnię. Wydała stłumiony dźwięk, jakby została wykonana z prasowanej waty.
— Leż spokojnie — ostrzegł szybko jakiś głos.
Dawno ich nie było — pomyślał Jarek. Tym razem głos, który zresztą brzmiał wcale życzliwie, nie należał do ojca ani do matki. Mimo to było w nim coś znajomego. Chłopca ogarnęło dziwne wrażenie. Jakby nagle odezwali się do niego wszyscy krewni i znajomi, ale jednym, wspólnym głosem. Niedorzeczność.
— Niedorzeczność — powiedział głośno.
— Nie rozumiemy — zastrzegł się natychmiast ktoś, kto mówił wszystkimi głosami naraz. — Leż spokojnie — powtórzył. — Nie jesteś jeszcze w pełni sił. Zostałeś porażony ochronnym polem siłowym statku. Jeszcze kilka podstawowych jednostek czasu i będziesz mógł wstać. Szok minie bez jakichkolwiek następstw. Przygotuj się na stan nieważkości. Nie odczuwasz go, jak długo leżysz, ale potem możesz mieć kłopoty. Statek jest bezzałogowy i dlatego nie wyposażono go w sztuczne pole grawitacyjne…
Szok, statek, pole ochronne, pole grawitacyjne… ile jeszcze tych „pól”? Zresztą, czy trzeba więcej? W ogóle nic już nie trzeba. Wszystko jasne, prawda?…
No to stało się — pomyślał Jarek. I tylko tyle. Możecie wierzyć albo nie, ale tak właśnie było. Był już przytomny. To znaczy na tyle przytomny, na ile to bywa możliwe w niemożliwej sytuacji. Jestem na statku — powiedział sobie. Ma się rozumieć, że nie na ziemskim statku. A więc znalazłem się wśród obcych. Nie wśród ludzi, których nie znam, tylko wśród nieludzi. Porazili mnie tym jakimś polem i obezwładnili. A potem wciągnęli na pokład i wystartowali. Nie ma się co łudzić, że unosimy się dalej nad lasem w pobliżu obozu. Jeśli ten ktoś mówi o stanie nieważkości… wiadomo, gdzie człowiek może popaść w stan nieważkości. Poza atmosferą. Poza strefą przyciągania ziemskiego. To znaczy bardzo, bardzo wysoko. A raczej daleko. Bo dzieje się to już po przekroczeniu tej granicy, poza którą wysokość staje się odległością…
Zaraz, zaraz, co ten typ mówił o statku?…
— Jak to bezzałogowy?! — Jarek ocknął się nagle. — A ty kim jesteś?
Spokojny, beznamiętny głos odpowiedział bez chwili zwłoki:
— Jesteśmy przystawką semantyczną komputera scalającego jednostki zero jeden zero zero jeden jeden jeden zero jeden.
Aha. No, to przynajmniej jest jasne.
— Wywołanie pomocnicze zero jeden… — uzupełnił uprzejmie ktoś, kto był przystawkami.
W porządku. Przystawka semantyczna komputera jednostki numer zero jeden… dobrze. Nie bądźmy małostkowi i nie wdawajmy się w drobiazgi. Coś jednak chłopca uderzyło.
— Dlaczego właściwie — zagadnął — mówisz o sobie w liczbie mnogiej?
— Nie rozumiemy pytania — odpowiedziały przystawka. Lub też odpowiedziała przystawki. Jak komu lepiej pasuje.
— Nie szkodzi — ustąpił Jarek. Czuł się z minuty na minutę lepiej. Czuł się tak dobrze, że w końcu go to zastanowiło.
Dziwne — pomyślał. — Tkwię w jakimś jajowatym pudle licho wie gdzie, w dodatku z głową uwięzioną w ogromnej bani i zdany na łaskę istot, przy których ziemski bazyliszek mógłby być moim bliźniaczym bratem. Ba, nawet nie ich samych, tylko ich automatów.
Читать дальше