Zastanowiła się, po czym powiedziała coś, co wprawiło mnie w osłupienie.
— Może nie ma prawdy — mówiła bardziej do własnych myśli niż do mnie, lecz ani na moment nie odwracała swoich oczu od moich. — Może jest dla nas nieosiągalna — jeśli wiedziałem, o co jej chodzi i ku czemu zmierza, to niech ze mnie zrobią złoty pantofelek i powieszą na pięciopiennym kolczastym baobabie. — Ale czy nie czujesz, że potrzebujemy drogi do niej? Tak całkiem zwyczajnie? I że w głębi duszy doskonale zdajemy sobie sprawę, co warta jest cała reszta…?
— Niewiele się nauczyłaś od swoich mistrzów — orzekłem, właściwie zupełnie szczerze. Bo tego, co kryło się za jej słowami, obojętnie, czy rozumiałem, czy nie rozumiałem, co by to nie miało być, z całą pewnością nie wyniosła z pawilonów, w których królował Jałowiec i Kobra. — Mimo to i tak jesteś dla mnie za mądra.
— Na pewno nie jestem mądra — odparła z nikłym, żałosnym uśmieszkiem. — Ale czegoś się jednak nauczyłam. I od nich i od ciebie — dodała, bez śladu rumieńca na jasnozłocistych policzkach. — Tylko nie umiałabym tego sprecyzować… sama dla siebie, a co dopiero, gdyby przyszło mi o tym mówić. Chyba odejdę z instytutu — zakończyła, znowu dość zaskakująco.
Przyglądałem jej się przez kilka sekund, myśląc, rzecz oczywista o sobie. Odejść z instytutu? Ba, ale dokąd? A co się tyczy tej dziewczyny, to nie ulega kwestii, że nie ja ją, lecz ona mnie mogłaby wiele nauczyć. Więcej niż Jałowiec, Kobra, Złoty, Stalowy i nie istniejący budowniczowie nieśmiertelności z Omegi razem wzięci. Więcej, niż byłby zdolny pomieścić mój genialny mózg. W każdym razie o wiele za dużo.
Może to nie tak, że ona czegoś by mnie nauczyła. Może nauczyłbym się dzięki niej. To i to samo, i nie całkiem to samo. Tak czy owak nie potrzebowałem tego. Nie życzyłem sobie.
— Zdaje się, że już minęło tych piętnaście minut — powiedziałem swobodnie, schodząc po stopniach w dół. Przepuściła mnie bez słowa i nie poszła za mną.
Na polanie istotnie czekał helikopter ze znajomym ciemnowłosym pilotem, sprawiającym wrażenie padającego ze znużenia i na moje szczęście wybitnie małomównym. Zawiózł mnie na lotnisko, gdzie przesiadłem się do aerobusu. Czterdzieści minut później wylądowałem na drugiej półkuli i po raz pierwszy musiałem za pomocą znaczka tożsamości uszczuplić nie znany mi stan mojego konta. Wynająłem mianowicie taksówkę i kazałem automatycznemu kierowcy jechać do Biura Emigracyjnego. Wysiadłem przed wielką bramą, bo dalszą drogę do budynku, w którym przyjmowano interesantów, należało odbyć pieszo. Była zastrzeżona dla pojazdów służbowych. W drzwiach musiałem pokazać wezwanie ponuremu drabowi w mundurze, z okrągłym emblematem, przedstawiającym skrzydlatą piłkę footbolową. Może to zresztą miał być Mars, albo Uran, albo Duch Święty we własnej osobie. Drab obejrzał wymiętoszoną kartkę z wezwaniem, spojrzał na mnie z odrazą i burknął: — Tam, gdzie wtedy.
Przybrałem wyraz twarzy człowieka tak zajętego, że wylatują mu z głowy nawet fakty, których nikt normalny żadną miarą nie może zapomnieć.
— Pokój numer sześć — rzucił.
— Naturalnie! — uderzyłem się dłonią w czoło i szybko poszedłem długim korytarzem. Niepotrzebnie się rozpędziłem. Pokój numer sześć był drugi z kolei. Wszedłem i zobaczyłem siedzącego za biurkiem szpakowatego mężczyznę z końską twarzą, który wyglądał na jeszcze bardziej zapracowanego niż ja. Podniósł niechętnie głowę i patrzył na mnie bez entuzjazmu. Podszedłem i podałem mu sponiewierany druczek.
— A — rzekł. — To pan. Dobrze — postukał w klawiaturę komputera i odczytał coś, co ukazało się na ekranie, który miał przed sobą. — Początek egzaminu jedenasta pięćdziesiąt pięć, sala numer dziewięć — oznajmił. — Komisja lekarska w hali symulatorów dwunasta trzydzieści. Drugi etap egzaminu trzynasta czterdzieści pięć. Sala siedemnaście. Wyniki prześlemy do domu. Ale — spoglądał badawczo w ekran — w pańskiej dokumentacji istnieją pewne luki. Proszę — wstał, odszedł od biurka i nakazał mi gestem, bym zajął jego miejsce. — Niech pan siada i jeszcze raz pisze życiorys.
Obszedłem biurko, spojrzałem w ekran, z którego zniknęło już wszystko poza moim imieniem i nazwiskiem, spojrzałem na klawisze komputera, czekające, bym zaczął ich dotykać biegłymi palcami i nagle wybuchnąłem niepohamowanym śmiechem. Wyczyniałem cuda ze swoją twarzą. Dokonywałem nadludzkich wysiłków, by wziąć się w garść. Nic nie pomagało. Ryczałem jak oszalały. Łzy ściekały mi po policzkach, zmętniałymi oczami ledwie dostrzegałem rozmazaną sylwetkę urzędnika, skamieniałego w nienaturalnej pozie koło biurka, zataczałem się, rzęziłem z braku tchu i śmiałem dalej. Wreszcie dostałem czkawki i dopiero to mnie uciszyło. Życiorys! Życiorys! — powtórzyłem sobie w duchu i na nowo zaniosłem się przerywanym chichotem. W końcu jednak jakoś udało mi się opanować. Z grubsza otarłem twarz i powiedziałem:
— Przepraszam.
Chwilę panowało milczenie.
— Pan jest niedysponowany — przerwał je wreszcie elegancko funkcjonariusz Biura Emigracyjnego. — Pan się nie nadaje — dorzucił ostrzej. — Myślę, że darujemy sobie egzaminy. Chciałbym jedynie wiedzieć, co miało znaczyć to — ostrożnie zbliżył się do biurka i sam, zamiast mnie, uruchomił komputer. Zacząłem czytać. Na ekranie przesuwały się linijki rozsądnie i logicznie uargumentowanego podania Marka Halnego, który pragnął opuścić Ziemię i podjąć pracę w którejś z baz satelitarnych. Dane: inspektor, nienaganny przebieg służby. Absolutnie zdrowy. Wszechstronne wykształcenie, wszelkie wymagane kwalifikacje. Motywy: od dziecka marzył o kosmosie. Przygotowywał się starannie i metodycznie. Nie ma przeszkód natury osobistej. Brak rodziny (a Anna?). Jeszcze dużo podobnych słów.
A więc chciałem opuścić Ziemię i zamieszkać w przestrzeni. Kiedy? Dlaczego? Miałem dość Jałowca i jego eksperymentów? Własnej obcości, na własnej planecie? Dokładnie przebadałem swoje życie, wszystko przemyślałem i zrozumiałem, że zostało mi jedno wyjście: ucieczka? Zapewne przed samym sobą? Nie mogłem nie wiedzieć, że taka ucieczka jest niemożliwa. Wtedy nie nosiłem jeszcze przecież tłumika na fenomenalnie rozwiniętym mózgu. Podanie napisałem mądrze i przekonująco. Kłamałem od początku do końca? Napisałem je nie mądrze, a po prostu sprytnie?
Teraz i tak przepadło. Czy żałuję? Ani trochę. To prawda, że się zmieniłem i zmieniam. Niemniej pragnę zostać tu.
Odszedłem od biurka, już spokojny i cichy jak popiół po ognisku i jeszcze raz powiedziałem: — Przepraszam. Następnie oświadczyłem: — Wycofuję podanie. Ma pan rację. Nie nadaję się.
Potrząsnął głową.
— Przysporzył nam pan niepotrzebnie pracy — rzekł surowo, ale bez złości. — Czy pan wie, ile dostajemy podań? Tysiące. Traktujemy je wszystkie w sposób wysoce odpowiedzialny. Segregacją zajmuje się kilka zespołów dysponujących najnowszymi komputerami. Spośród chętnych zaledwie jeden na stu otrzymuje od nas takie wezwanie, dopiero przecież wstępne, jakie wysłaliśmy do pana. A pan nagle… — wzruszył ramionami.
— Ciągle przychodzi tyle ofert? — spytałem współczującym tonem, żeby go udobruchać.
— Coraz więcej — mruknął. — Służba pozaziemska oznacza stabilizację. Bezpieczne obiekty, chronione paroma niezależnymi systemami. Idealne powietrze, cisza, spokój. Wygodne mieszkania, sztuczne ogrody, świetne wyposażenie, jednakowe dla wszystkich. Po dwóch latach pracy na orbicie przeniesienie na Księżyc, po pięciu możliwość osiedlenia się na Marsie. Wie pan, jakie miasta tam powstają i jakie się planuje. Nie trzeba o nic zabiegać, tylko dobrze wykonywać swoje obowiązki. Księżyc ani Mars nie stanowią celu dla nuklearnych głowic. Nie ma tam banków, giełdy, sklepów, presji posiadania — uśmiechnąłem się nieznacznie. Dziwny urzędnik. Mówił niemal jak Jałowiec. — Ludzie po prostu są pewni jutra — ciągnął.
Читать дальше