Wsiadł na swojego konika. Niech sobie na nim galopuje beze mnie.
— Tak niewiele im brakowało — zauważyłem.
— To prawda — przytaknął drwiąco. — Właśnie widzisz, jak bardzo niewiele.
Ile ruchów przyśpieszają moi ziomkowie? Odzyskali czwarty wymiar? No to kiedy uciekną im wszystkie cztery, z prędkością światła? Właściwie, dlaczego ja z nim rozmawiam? Przecież nic nie wie. Niczego nie rozumie. A jeśli oni, dajmy na to, popełnili zbiorowe samobójstwo? Pojęli, że nie osiągną wiecznej syntezy, ale poczucie godności nie pozwoliło im szukać wyjść pośrednich? To byłoby rozwiązanie, przemawiające jeśli nie do rozumu, to przynajmniej do wyobraźni. Może Złoty miał rację? Może śmierć panowała tu już wtedy, gdy cała planeta kipiała gorączkowym życiem? Widać nie da się związać szczęścia z czasem. Następuje kolaps i coś lub ktoś przekształca się w swoje własne przeciwieństwo. Oni budowali. Co jest przeciwieństwem budowy?
Bzdury. Katedry najspokojniej stoją, jakby nigdy nic. Są imponujące, potężne i piękne. A że nikogo nie ma?
Rzeczywiście, bzdury. Goethe twierdził, że w naturze nie zdarza się nic, co by nie miało związku ze wszystkim. Potem był Steiner, który przypomniał mi się, gdy bawiłem tu pierwszy raz. To u nas. A u nich? Jak brzmiało twierdzenie ich Goethego, skwapliwie podchwycone przez całą ludzkość?
Co właściwie chodzi mi po głowie?
Cholera, jak tu straszliwie pusto.
— Istnieje jeszcze jedno wytłumaczenie — odezwał się niespodziewanie Stalowy — i to wiele prostsze. Wspomniałeś, że nie latali.
— Nie — potwierdziłem. — Odniosłem wrażenie, że byli na to za dumni. Chcieli kosmos sprowadzić do siebie.
— Już to by wystarczyło — skonstatował. — Zaszło jednak coś znacznie bardziej, że tak powiem, zwykłego. Kiedy doktor Iwo tłumaczył mi, dlaczego musi podejmować eksperyment w celu ratowania twojej Ziemi, jako ilustrację jednego ze swoich argumentów wymienił Wyspę Wielkanocną. Znasz taką?
Pewno, że znałem. Powiedziałem mu to. Skinął głową.
— Jest ponoć opuszczona i nieurodzajna. Liczni niegdyś mieszkańcy zniknęli. Zostawili po sobie pomniki, których zagadki do dziś nie rozwiązali wasi badacze. Wznosząc je wycinali palmowe lasy, bo były im potrzebne kloce do transportu i ustawienia monumentów. Dziś nie ma tam palm ani wody, ani ludzi, lecz są pomniki. Ci tutaj wznosili budowle, mające stanowić duchowy pomost łączący ich z kosmosem. Pięknie, ale przecież nie używali w charakterze budulca substancji duchowej, tylko tworzyw, metali i pokruszonych skał, wydartych planecie. Banki genów? Cóż za niedorzeczność! Banki, które trzymałyby pieniądze w sejfach i nie puszczały ich w obieg, po tygodniu poszłyby z torbami. Majątek musi przynosić procenty. A jeśli przestaje procentować życie? Naturalnie, wszystko to są jedynie moje przypuszczenia. Co więcej, w gruncie rzeczy niezbyt interesują mnie losy tego globu — wyznał na zakończenie, z nieukrywaną ulgą, Stalowy. Zbuntowany, ale Stalowy. Przypomniałem sobie smutne oczy Złotego, stojącego w tym samym miejscu, w którym on teraz.
Słońce świeciło jak wtedy. Było ciepło, pogodnie, jasno. A mimo to od tych wspaniałych budowli biło upiorne zimno. Pomniki. Będą tak stać przez wieczność?
To jeszcze nie wiadomo.
— A więc — zmieniłem temat — czas jednak posiada kierunek? Przynajmniej dla konkretnej rzeczywistości?
— Tak — rzekł, nieco zaskoczony. — O co ci chodzi?
— O drobiazg. Zresztą, niezmiennie ten sam. Czy w tym momencie, tutaj, my dwaj, dla naszych rzeczywistości jesteśmy poza czasem?
— Ktoś postronny zapewne określiłby to w taki właśnie sposób. Choć w moim wypadku rzeczywistość…
Jego wypadek mniej mnie jakoś interesował.
— Ale w każdej chwili potrafisz mnie przenieść w mój czas?
Teraz zrozumiał.
— Naturalnie. Już o to pytałeś.
— A gdyby nastąpiła, dajmy na to, awaria?
— Musiałaby to być nie awaria, lecz katastrofa. I to na skalę… o — zatoczył dłonią półkole — mniej więcej taką.
— Takie też się zdarzają.
— Owszem.
— Wracajmy, dobrze?
Zawahał się. Przez parę sekund nad czymś się zastanawiał. Na szczęście nie dłużej niż przez parę sekund.
— Myślę, że już możemy — rzekł. — Chodź — jak zwykle w takich sytuacjach wyciągnął do mnie rękę. Bardziej ochoczo niż kiedykolwiek pozwoliłem mu się wciągnąć w sześcian ciemności.
Był uparty jak muł. Błysnęło. Przez mgnienie dostrzegłem niewyraźne zarysy uliczki bez chodników, za to ze znajomymi sklepami. Następnie znowu wpadłem w nicość. Światło ukazało się jeszcze dwa lub trzy razy. Próbował. Nie był z tych, co łatwo dają za wygraną. Ale nie wygrał.
Zrobiło się jasno i teraz ta jasność nie była już przelotna, jak refleks w uchylanym oknie. Zobaczyłem zielone krzewy, trawniki, ścieżkę, puste miejsce po ściętym drzewie i odsłoniętą kopułę pawilonu. Błyskawicznie skoczyłem przed siebie, długimi susami oddalając się od miejsca lądowania. Jeszcze się na dobre nie zatrzymałem, gdy za mną zabrzmiał bardziej zdziwiony niż urażony głos:
— Co się stało…?
Złapałem równowagę, odetchnąłem głęboko swojskim powietrzem i obejrzałem się.
— Nic — powiedziałem. — Absolutnie nic. Zrobiłem, co chciałeś. Byłem z tobą w twoim świecie. Nie moja wina, jeśli tym razem wyjątkowo nic z tego nie wyszło. Cześć — odwróciłem się i szybko ruszyłem w stronę żwirowanej ścieżki.
Nie odpowiedział.
Nie spotkałem go już nigdy więcej, tego błędnego rycerza, walczącego ze smokiem niezawodności.
Znowu na ścieżce. Zielona strzałka, za nią zakręt, dalej małe wzniesienie. Na wzniesieniu drzewa, w ich cieniu pole azalii. Po drugiej stronie kilka kwitnących hibiskusów. Całkiem przyjemny labirynt. Azalie wydawały ciężki, bagnisty zapach. Tak pachną zapuszczone sadzawki i zaskrońce. Musiałem je łapać jako zupełnie młody chłopiec. Ale na pewno nie robiłem im krzywdy.
Wszedłem w ten zapach, znalazłem się w chłodnawym cieniu i zniknąłem.
XXVII Ziemia minus iks. Osiem
XXVIII. Ziemia dwa. Trzy (c.d.)
Odnalazłem się na ścieżce zmiętoszony i zgorzkniały. Była to gorycz nie tylko wewnętrzna. Czułem ją w ustach, jakbym rozkruszył zębami jakąś pigułkę. Zszedłem ze ścieżki, usiadłem na trawie i chwilę siedziałem nie ruszając się i nie myśląc o niczym. Było ciemno. Na niebie dogasała jeszcze purpurowa warstewka wieczornej mgły, ale ziemię okrywał mrok. Zmarnotrawiłem dzień. Co ja plotę. Dzień? Tam upłynęło ich licho wie ile. A tu nie zmarnowałem ani minuty. Pracowałem.
Przełknąłem ślinę i wstałem. Co mi tam, jedna gorzka pigułka mniej, jedna więcej. Muszę się tylko czegoś napić, żeby przepłukać gardło. Muszę się także przespać.
Ruszyłem na przełaj w stronę domu. Mimo ciemności, tym razem nie błądziłem długo. Wstępując na pierwszy stopień zatrzymałem się nagle. Przypomniałem sobie, o co prosił Złoty i co mu odpowiedziałem.
Skrzywiłem się. Myśl o czyimkolwiek towarzystwie była dla mnie w tej chwili nie do zniesienia. Postałem tak kilkanaście sekund, po czym machnąłem ręką i wszedłem. Wewnątrz zawołałem. Nikt się nie odezwał. Zawołałem głośniej. Cisza. Nie było go. Miałem swój dom dla siebie.
Przecież wiedziałem, że go nie będzie.
Wypiłem dużą butelkę wody mineralnej, zrzuciłem ubranie i skierowałem się do łazienki. Kąpiel nie przywróciła mi nastroju sprzed iluś tam dni. Czułem się ni tak, ni siak. Moje nerwy reagowały opieszale, a właściwie nie reagowały prawie wcale. Twarz miałem nabrzmiałą i jakąś nieswoja. Jakby wyrwano mi ząb i jakby wciąż jeszcze działało znieczulenie.
Читать дальше