Nie przejęła się losem swojej ściągaczki. Tylko kiedy znowu ją objąłem, natychmiast przywarła do mnie ciasno, żebym jej nie widział. Jakby bez tego kartonika na długim łańcuszku była bardziej naga.
— Zgaś lampę — szepnęła.
Zrobiłem to.
Z wysokiego okna sączyło się światło świtu. Był początek lata i dnie zaczynały się wcześnie. Helena oddychała przez sen tak powoli i cicho, jakby znajdowała się w tej swojej wymarzonej dolince, w której zasypia spokój. Zrzuciła koc i poduszkę. Spała na boku, z policzkiem wtulonym w zgięcie łokcia. Tchnęła żywym ciepłem, ale wyglądała jak rzeźba. Żadna galeria nie przyjęłaby takiej rzeźby. W najlepszym razie powiedzieliby, że jest przesadnie wyidealizowana. W najgorszym, że to po prostu kicz. I mieliby rację. To jest, gdyby chodziło o rzeźbę.
Ja też leżałem odkryty. Klimatyzacja w tym domku była chyba zaprogramowana dla bakterii żyjących w potokach płynnej lawy. Ponoć są i takie.
Ostrożnie, żeby nie obudzić dziewczyny, podniosłem się i odszedłem od łóżka, by spojrzeć na nią z lepszej perspektywy.
Moja noc miłości. Pierwsza? Na pewno nie. Istnieją co najmniej dwa rodzaje pamięci. Pamięć faktów i pamięć sprawności. Co do faktów, znam ich mnóstwo. Wszystkie jak z fotografii robionych przez kogoś innego. Ale moje ciało zachowało tę drugą pamięć. Niezbyt przesadziłem, mówiąc Jałowcowi, że czuję się zdrowy i silny jak młode zwierzę. A w tych sprawach posiadałem nadto, by tak rzec, wprawę.
Chociaż, może ta noc jednak była wyjątkowa? Może prowadziła mnie jakaś intuicja, przebudzona po latach milczenia. Przebudzona dlatego, że Helena aż tak bardzo mi się podobała?
Nagle uśmiechnąłem się do siebie z politowaniem, po czym odszukałem na podłodze łańcuszek z perforowaną folią. Podniosłem go i przyjrzałem się śliskiemu kartonikowi. Dziewczyna była szczera zapewniając mnie, że nie wie prawie nic o poczynaniach swoich uczonych kolegów. To nie ulega wątpliwości. Zatem, co jej mogli dać, gdy wyruszała ze mną z pierwszego pawilonu? Oczywiście, mapę. Moją trasę. Na wypadek, gdyby coś stało się z projektorem. Na przykład, gdybyśmy z jakiegoś powodu musieli raptem opuścić właściwą ścieżkę i potem nie mogli sobie przypomnieć, w którym miejscu to nastąpiło. Mapę mojego złotego zielonego śladu, wybranego ze wszystkich słusznych dróg w nieskończonym zbiorze. Mam nim iść z pokorą, wierny do końca. A idąc, mimochodem przekształcać mijane zło i dobro. Przecież ja to potrafię. Nie potrafiłby najgenialniejszy mędrzec, bo nie znalazłby posłuchu u innych mędrców. Nie potrafiłby prorok, bo zaszczuliby go wyznawcy innych proroków. Nie potrafiłby sprawiedliwy i światły dyktator Ziemi, bo sprzątnęłaby go demokratyczna opozycja. Nie potrafił Bóg, bo jeśli wierzyć świętym księgom, już raz próbował i co? Ponoć nawet nie raz. Ale ja to co innego. Ja potrafię. Ja jestem szansą.
Można zdechnąć ze śmiechu.
Tak, ale ta śliczna dziewczyna wcale się nie śmieje. Wierzy Jałowcowi i Kobrze, ufa ludzkiemu rozumowi i ma mi za złe, że kpię sobie ze wszystkich i ze wszystkiego. Mnie nie wolno, ponieważ jest we mnie to coś. Coś, co musi się zogniskować i wybuchnąć jak supernowa. Wypalić zgniliznę po najdalsze planety, tylko, proszę pana, tak, żeby nikt się nie oparzył. A potem dać energię nowemu, wspaniałemu światu. Nie ma racji. Właśnie, że będę kpić. Jest mi wesoło i nie muszę się o nic kłopotać. Istnieje ta mapa i istnieją strzałki. Same narzucają mi kierunek, jak znaki drogowe w nie znanym mieście. A ja idę przez nieznane. Nieznane myśli, nieznane zjawiska. Pal sześć myśli. Ale żeby badać nieznane zjawiska, należy je wpierw rozgraniczyć. A po to, by można je rozgraniczyć, trzeba je znać. Klasyczny dylemat. Czego ona się po mnie spodziewa? Że będę sobie zaprzątać głowę dylematami? Po co? Ja mam strzałki.
Rzuciłem folię tam, gdzie leżała i przeszedłem do dużego pokoju. Stanąłem koło barku i rozejrzałem się. Jestem u siebie. Może nie? Tam, w mojej sypialni, mam dziewczynę. Coś znika i coś się pojawia, ale to nie ma najmniejszego znaczenia. Ja także znikam i wracam. Idę jakąś wstążką, która się pode mną skręca, a potem prostuje. Jest taka wstążka, która udaje model nieskończoności, wieczności, czy czegoś w tym rodzaju. No więc skręca się pode mną. Już wiem, co znika i wraca. To pytanie, które nie mogło przebić się do mojej świadomości, kiedy stałem pod drzewem, czekając na Helenę. Czekałem na Helenę, a doczekałem się Złotego. Tylko, że to nie było pytanie. W uszach zadźwięczał mi nagle drwiący głos. Mówił: rozejrzyj się. Rozejrzyj się dobrze. Tak samo jesteś u siebie tutaj, jak tam gdzieś na dole, jak na zielonkawej leżance, na wysypanych żwirem ścieżkach i jak na Alfie. Lecz nie przejmuj się. Przecież jesteś u siebie. I tu, i w pawilonach, i w parku i na obcej planecie. Wszędzie. Nigdzie. Zawsze. Nigdy. Ten kpiący głos rozbrzmiewa jedynie we mnie i nie przedostaje się na zewnątrz. Cieszą mnie drzewa, ptaki, kwiaty, pieszczoty dziewczyny, śmieszą bajdurzenia Jałowca i Kobry, bawię się buntami Złotych, wielbicieli harmonii. Ale to złudzenie. Naprawdę jest cicho. Przeraźliwie cicho. I pusto.
Odwróciłem się na pięcie i szybko poszedłem z powrotem w stronę sypialni. Mijając drzwi wyrżnąłem we framugę. Nie mam pojęcia, dlaczego to zrobiłem. Idiotyczny odruch. Oczywiście, obudziłem Helenę. Podniosła się i spojrzała na mnie.
— Co się stało? — spytała, zaspana.
— Nic, nic — powiedziałem. — Potknąłem się w ciemnościach.
— Przecież już jasno… — wymruczała.
— Toteż nic mi się nie stało. Śpij. Jest jeszcze bardzo wcześnie.
Przeciągnęła się leniwie i szerzej otworzyła oczy. Jej twarz raptownie zmieniła wyraz. Jakby zaskoczyło ją, że widzi mnie tu obok siebie nagiego. Doskonale. Całe pięć minut byłem poważny jak Savonarola na stosie. Może nawet sześć.
— Czemu mi się tak przyglądasz? — spytałem. — Sprawdzasz, czy nie spędziłaś nocy w objęciach potwora? Podobno samce jakichś jaszczurek, czy gadów mają po dwa prącia. Ale niech ci nic nie przychodzi do głowy, bo i tak używają tylko jednego. Drugie to jedynie dekoracja. Co do mnie, nie przepadam za zbędnymi wisiorkami. Ani na srebrnych łańcuszkach, ani…
— Och! — krzyknęła głucho i wtuliła twarz w prześcieradło. Może rzeczywiście troszkę przeholowałem.
— Już po wszystkim — podszedłem bliżej łóżka. — Przepraszam. Uśmiechnij się. Bardzo panią proszę — przybrałem ton, jakim zwracała się do mnie w parku, nalegając, bym nie wygadywał głupstw i słuchał zaleceń doktora Iwo. Nie pokazała mi twarzy, jednak po nieznacznym ruchu głowy i ramion poznałem, że naprawdę się uśmiechnęła. Prędko powiedziałem:
— Nauka zna sto osiemdziesiąt rodzajów uśmiechu. Ten jest sto osiemdziesiąty pierwszy. Ale przenigdy nie opisze go ani nie sklasyfikuje żaden jajogłowy filar akademii. Uśmiech jak oko, patrzące na astronoma z czarnej dziury. Dla mnie po prostu prześliczny. Jest rzeczywiście wcześnie. Śpij.
— Wcale nie chce mi się spać — szepnęła.
— To najmilsza rzecz, jaką kiedykolwiek usłyszałem — oświadczyłem, porzucając mądrzenie się i dowcipkowanie.
Miałem sen. Szedłem przez stare, zwietrzałe góry, piarżyste, wypalone do cna, bardziej obce niż najdalsze światy. Grunt osuwał się pode mną, musiałem po dziesięć razy pokonywać te same krótkie stromizny. Na przełęczach wiatr bił we mnie kłującymi okruchami skał, w dolinach nogi grzęzły mi w pyle po kolana. Szedłem tak już wiele dni i nocy, bez picia, bez jedzenia, z gołą głową, w przepoconej i poszarpanej błękitnej bluzce. Ogromne słońce cały czas wisiało wprost nade mną i prażyło mnie żywym ogniem. Dusiłem się, omdlewałem, upadałem, lecz wstawałem i szedłem dalej. Nie pamiętam, dokąd idę i po co. Wiedziałem tylko, że muszę iść. Stale prosto. Wreszcie góry rozstąpiły się. Ujrzałem w dole pustynną równinę. Brnąłem przez nią, pokonując zwały suchego piachu. Dopadła mnie burza z huraganem, bez kropli deszczu. Wygrzebałem się i ruszyłem w tym samym kierunku co przedtem. Nagle na horyzoncie dostrzegłem coś jakby kwiat na jednej smukłej łodydze. Kiedy znalazłem się bliżej, zobaczyłem, że to, co wziąłem za kwiat, było otwartym kolorowym parasolem. Stał wbity w białozłocisty grunt. Pod parasolem, w cieniu, przy małym stoliku siedział pomarszczony staruszek. Podszedłem i zatrzymałem się. Wówczas staruszek bez słowa podniósł się i przypiął mi do piersi gwiaździsty medal. Ja też się nie odezwałem. Zawróciłem i odszedłem. Miałem wracać tą samą drogą, którą przybyłem. Ale oszczędzono mi jej. Jakimś cudem raptem ujrzałem wokół siebie zabudowania Miasta. Byłem wypoczęty i porządnie ubrany. Na chodnikach panował ożywiony ruch. Ludzie wyprzedzali mnie i mijali. Wszyscy się śpieszyli. Nie obchodziło mnie to. Byli mi obojętni. Nagle kątem oka pochwyciłem złocisty błysk. Stanąłem i zobaczyłem, że jeden z przechodniów ma taki sam medal jak ja. Zacząłem rozglądać się w tłumie. O, ten mężczyzna także. I ten. I ta kobieta. Wszyscy przebyli kiedyś samotnie tę piekielną drogę? Na pewno. Było w tej blaszce coś, co sprawiało, że różniła się od wszelkich możliwych ozdób czy odznaczeń, jakie można zdobyć lub choćby wyobrazić sobie w Mieście. Właśnie wprost na mnie idzie jeszcze jeden człowiek, który dotarł tam gdzie ja. Zatrzymałem go i uśmiechnąłem się. Zmarszczył brwi. Niecierpliwie rzucił głową, zły, że marnuje bezcenne chwile. Podniosłem rękę, żeby pokazać powód, dla którego zastąpiłem mu drogę, ale moja ręka opadła jak u szmacianej kukły. Nieznajomy nie miał już medalu. Odruchowo spojrzał po sobie. Ja też go nie miałem. Na mojej bluzie nie pozostawał nawet ślad ukłucia złotej szpilki, którą był przypięty. Powiedziałem: przepraszam — i obudziłem się.
Читать дальше