— To prawda — rzekł głucho Dutour. — Prawda.
— Nie pomyślałeś o tym? — Mamma spojrzała na niego z wyrzutem. — Chciałeś posłać chłopca na pewną zgubę? Ratownik drgnął.
— Chłopca?… Ja?… Bzdury! — zezłościł się nagle. Nie pomyślałem, to nie pomyślałem, i już! Każdemu się zdarzy… ale teraz myślę, l proszę mi nie przeszkadzać.
— Najlepiej od razu wysadź nas wszystkich, i to bez skafandrów — poradziła Mamma. — Przynajmniej nie będziemy się męczyć.
— Ty wylecisz na miotle… — mruknął z roztargnieniem Dutour. — Cicho bądźcie! Wszyscy! Truszku — powiedział po chwili zmienionym głosem — moglibyśmy cię zniszczyć. Człowiek niemal zawsze jest w stanie zniszczyć to, co sam zrobił. Tylko że w ten sposób nie osiągnęlibyśmy niczego.
— Tak — potwierdził ze spokojem automat, — Moglibyście mnie zniszczyć i wówczas, naturalnie, nie mógł bym przeszkodzić człowiekowi w opuszczeniu rakiety. Jednak zważywszy, że to nie człowiek, lecz jedynie ja mogę was poprowadzić przez przestrzeń do tej planetoidy… Dutour milczał chwilę, po czym powiedział z rozpaczą:
— Odkąd prowadzę akcje ratunkowe, nigdy nie byłem tak bezradny.
— Hej! Hej! — rozległ się w tym momencie stłumiony okrzyk. Na korytarzu załomotały szybkie kroki. — Hej! zawołał jeszcze raz Bob Long, wpadając jak bomba do kabiny. — Chodźcie szybko! Wszyscy!
— Co się stało?
— Oszalałeś?
— Wrzeszczy jak August… Były pigularz nie podjął wyzwania.
— Już nie wrzeszczę — sprostował łagodnie.
— Może dacie mu jednak dojść do słowa — zaproponowała Inia.
Bob spojrzał na nią przelotnie, był jednak zbyt poruszony tym, co miał do zakomunikowania, by złożyć jej należne podziękowanie.
— Słuchajcie, teorię Bodrina można zastosować w praktyce — oznajmił z ogniem w oczach. — Wiecie już, że kiedy mnie przysłano do tego statku, nie zabrałem się od razu do reperacji anten, bo przedtem chciałem przeprowadzić pewną próbę. Wówczas pracę przerwała mi katastrofa w górach, ale teraz zakończyłem prowizoryczny montaż mojego urządzenia. Mój aparat działa! Działa! Iniu, Bodrin miał rację! Przy tej planetoidzie znajduje się także statek ekipy zerojeden… z Piotrem i jego ojcem na pokładzie! Nie wiem, czy teraz jeszcze żyją, ale słyszałem ich głosy…
— Och! — wykrzyknęła cicho Inia. — Bob!… — nie mogła powiedzieć nic więcej.
— Głosy! Jakie głosy? Kiedyś grasowali na Ziemi szaleńcy, którym wydawało się, że słyszą głosy pochodzące z innego świata — Mamma po swojemu broniła się przed ogarniającym ją wzruszeniem. Ale Bob potraktował jej słowa jak najbardziej serio.
— Owszem — rzekł. — Te głosy naprawdę pochodzą z innego świata, w każdym razie nie z tego, do którego przyzwyczaiły nas dotychczasowe życie i dotychczasowa nauka. Wszyscy uczyliśmy się o wszechświecie jako o jednorodnym czterowymiarowym kontinuum… To szkolna matematyka — wtrącił patrząc porozumiewawczo na Maię i Irka, zapewne w przekonaniu, że kto jak kto, ale oni od razu i dokładnie pojmą różnicę między jedną matematyką szkolną a mnogością matematyk istniejących w kosmosie. — Tymczasem — ciągnął — to kontinuum nie musi być ani jednorodne, ani czterowymiarowe. Tak zresztą brzmi istotna przesłanka teorii Bodrina. Chodzi o nowe pojmowanie geometrii czasoprzestrzeni, a nawet…
— Bob… — Inia przygryzła wargi. Przez chwilę wydawało się, że wybuchnie płaczem. Opanowała się jednak. — Bob — powtórzyła cicho.
To wystarczyło.
— Tak, tak! — zawołał natychmiast rudy dryblas. — Zostawmy teraz teoretyczne roztrząsania! Grunt, że już pierwsza próba okazała się szczęśliwa! Chodźcie! chwycił lnię za rękę i pociągnął w stronę korytarza.
Wszyscy pobiegli za nimi.
Bob rozstawił swoją aparaturę w pomieszczeniu, gdzie zwykle przewozi się małe pojazdy pomocnicze. Ponieważ w czasie ostatniego lotu rakieta nie zamierzała lądować, ładownia była pusta. Teraz stała tutaj ażurowa, kulista konstrukcja, przypominająca szkielet globusa, w otoczeniu małych cylindrycznych stojaków podobnych do trójwymiarowych projektorów. Pod globusem znajdował się niewielki, zaimprowizowany pulpit sterowniczy.
— To jest model przestrzeni sferycznej czasu — wyjaśnił Long. W tej kuli załamują się fale grawitacyjne… i nie tylko one. Zresztą mniejsza z tym. Zatrzymałem apara turę, w momencie kiedy… Ale posłuchajcie sami — wcisnął jeden z klawiszy.
Coś miauknęło, po czym zabrzmiał spokojny męski głos:
— Jeśli dobrze obliczyłem, punkt, w którym ulega zniekształceniu tor transportowców i linie przesyłowe energii, jest dokładnie przed nami.
— Przed sobą mamy planetoidę Tdwadzieścia jeden — odpowiedział inny mężczyzna.
Na dźwięk tego głosu Inia wydała cichy, przejmujący okrzyk:
— Piotr! To jest Piotr! Och, Bob!… Bob!…
— Odległość minus osiem — padło z głośnika.
— Podchodzimy?
— Oczywiście. Czujniki w porządku — zameldował Piotr. — Minus siedem.
— Stop, główne dysze.
— Stopuję.
— Minus sześć.
— Uwaga! Alarm! Zanik…
Rozległ się suchy trzask, po czym nastała cisza. Robert Long otarł dłonią czoło, na którym ukazały się kropelki potu.
— Słyszeliście zapis rozmowy sprzed dwóch miesięcy… Nie, co ja mówię! To my cofnęliśmy się o te dwa miesiące i odbieraliśmy za pośrednictwem zwykłych anten rozmowę, którą prowadziła wtedy ekipa zerojeden.
— Poczekaj — Dutour uprzedził lnię, która mocno zacisnęła powieki i chciała coś powiedzieć. — Poczekajcie. Czy to — wskazał ręką aparaturę Boba — potrafi określić kierunek, z którego dobiegały głosy Piotra i jego ojca?
— Oczywiście! — rzekł z satysfakcją rudzielec. — Od razu o tym pomyślałem. Widzicie? — wskazał sieć przewodów znikających w ścianie. — Połączyłem mój aparat z głównym komputerem statku. Komputer obliczył kurs. Znamy teraz drogę do miejsca, gdzie Filip Gomera i jego syn utracił łączność ze światem. Zapewne właśnie wtedy wpadli w pole siłowe istniejące przy tej planetoidzie. Nawet nie wiedziałem, że ona nosi symbol Tdwadzieścia jeden. Możemy lecieć.
— No, to lećmy, lećmy! — zawołała Mamma.
Silniki statku rozwijały jedną tysięczną część swojej podróżnej mocy. Na ekranie, nad fotelami pilotów, powolutku rosło maleńkie ciało kosmiczne, zawieszona w próżni skalna bryła.
— Odległość minus dziewięć — rzekł Dutour. Rakieta jeszcze bardziej zwolniła. Gwiazdy w sztucznych iluminatorach znieruchomiały. Ktoś w drugiej kabinie zakaszlał nerwowo.
— Minus osiem.
— Oni podeszli na minus sześć — mruknął Din.
— Ale już nie wrócili — zauważył Long. — Dosyć. Stopuję.
— Minus siedem trzydzieści — poinformował Dutour. Statek zatrzymał się— Główny pokładowy komputer automatycznie miał go odtąd utrzymywać w nie zmienionej odległości od niebezpiecznej planetoidy.
Bob pochylił się nad pulpitem sterowniczym. Obraz na ekranie powiększył się. Zaczerniała nieregularna bryła obracająca się niesłychanie wolnym ruchem na tle nieba.
— O! O! O! — rozległy się nagle zmieszane okrzyki. Planetoida leniwie przekoziołkowała i odsłoniła niewidoczną dotąd część swojej powierzchni. Ukazały się przywarte do skały dwa statki tworzące osobliwą narośl na nieregularnej, kosmicznej łupinie.
— Oni… — wykrztusiła zdławionym głosem Mamma.
— To tam jest ten Skiba? — szepnął jakby do siebie chudy szczęśnik.
Читать дальше