Kiedy wszystko było gotowe, asystent Bodrina spytał:
— Irku, o której wczoraj twój ojciec zmienił program Truszka?
— Chyba późnym wieczorem, a nawet już w nocy. Bal zaczął się po południu, potem były jeszcze te jaskinie i laboratoria, i powrót ekipy…
— Truszek musi się znaleźć przed momentem, kiedy to nastąpiło — wyjaśnił swoje zainteresowanie Bob. — Ale nie nazbyt wcześnie. Powinien przecież jak najprędzej wrócić do programu, który jest w nim zapisany teraz… Oczywiście, po wykonaniu zadania… — Młody naukowiec westchnął, po czym spojrzał z powagą na stojącego przed nim chłopca w kompletnym próżniowym skafandrze. — No, Irku, twoja kolej. Gdyby moja aparatura była już wypróbowana i sprawdzona, mógłbyś zostać tutaj, nie narażając się na nieprzyjemne niespodzianki w kosmosie, bo wczorajszy Truszek posłuchałby przecież twojego rozkazu. Ale — rozłożył ręce — niestety, nie mam pewności, czy urządzenie nie przestanie działać za, powiedzmy, pięć minut. Albo za dziesięć. A gdyby tak miało się stać, to lepiej, żeby twój automat był wtedy blisko ciebie. Po powrocie do dzisiaj mógłby zrobić coś, co zepsułoby naszą akcję. Rozumiesz? Po wyjściu ze statku słuchaj pilnie, co będziemy do ciebie mówić, i steruj ściśle według naszych wskazań. Będziemy cię prowadzić. Nie możesz lecieć prosto w stronę planetoidy Tdwadzieścia jeden, bo sam dostałbyś się w to jakieś pole siłowe, które ona wytwarza. Musisz ją ominąć i stanąć poza nią, tak żeby oba uwięzione statki znalazły się dokładnie na przecięciu linii, która będzie łączyć ciebie z nami tutaj. Wtedy dopiero wezwiesz Truszka. On oczywiście poleci do ciebie najkrótszą drogą… i, chcąc nie chcąc, otrze się o tę pigułę, uwalniając obie ekipy. Zrozumiałeś?
— Tak — Irek przełknął nerwowo ślinę. Następnie wyprostował się i nie patrząc na nikogo z obecnych poszedł w stronę włazu.
Mlasnęły zamykane wewnętrznie drzwi. W śluzie pozostali tylko Irek i Truszek.
— Słyszysz mnie? — słuchawki chłopca odezwały się głosem Dutoura.
— Tak.
— Pamiętaj, żeby zostawić właz otwarty. Inaczej Truszek, odebrawszy twoje wezwanie, rozwaliłby rakietę.
— Tak — rzekł po raz trzeci Irek.
Otworzył właz. Objęła go czarna noc próżni. Z miejsca gdzie stał, nie widział ani Słońca, ani Jowisza. Za to dokładnie na wprost niego świeciła kolorowa bryłka wielkości czereśni. Saturn — odgadł chłopiec.
Był bardzo daleko od swego rodzinnego Marsa. A jeszcze dalej od Ziemi.
Dał krok do przodu, wyjmując równocześnie zza pasa pistolecik gazowy, którego odrzut miał mu zapewnić możliwość sterowania swoim ciałem w międzyplanetarnej przestrzeni. Truszek stał spokojnie w miejscu. Nie miał zamiaru przeszkadzać swojemu podopiecznemu w opuszczeniu bezpiecznej rakiety. Urządzenie Boba Longa zdało egzamin. Irkowi przemknęła jeszcze przez głowę myśl, jakie to dziwne, że za nim stoi Truszek z w c z o r a j. Następnie odbił się lekko od progu i głową naprzód, rozkładając ramiona jak na ćwiczeniach z kociej akrobatyki, poszybował między gwiazdy.
— Człowieku — dobiegł go metaliczny głos. — Człowieku, czekam na wezwanie.
Drugi pierwszy bal na Pięciu Księżycach
Granica rejonu Wielkich Planet. Granica dzieląca świat Słońca i Ziemi — zasiedlony, pełen miast, ogrodów i obiektów satelitarnych — od tajemniczej pustki, gdzie człowiek dopiero ostrożnie stawia pierwsze kroki. Na obszarze planetoidów pracowały wprawdzie laboratoria kosmiczne, tworzono tam już nawet chroniony park krajobrazowy, ale im bliżej ogromnego, posępnego Jowisza z jego nieokiełzanym promieniowaniem i dzikimi burzami targającymi trującą atmosferę, tym mniej było osad i ludzi. Gwiaździniec na Ganimedzie powstał jako pierwszy w tym rejonie powszechnie dostępny obiekt turystyczny. Dalej był Saturn, na którego księżycach znajdowały się już tylko dwie bazy badawcze, a dalej — jedynie lodowata noc wszechświata, z nielicznymi, automatycznymi stacjami Instytutu Galaktycznego.
Na tej to granicy, w przestrzeni oświetlonej trzema słońcami, z których tylko jedno było prawdziwe, chociaż blaskiem nie dorównywało ponuremu Jowiszowi, pojawiła się mikroskopijna sylwetka człowieka w skafandrze. Ale ten intruz należał do rozumnej rasy, która myślami już dawno ogarnęła cały bezmiar wszechświata, a teraz z powodzeniem zaczynała w nim gospodarować.
— Jeszcze na Syriusza — zabrzmiał w słuchawkach Irka głos Dutoura. — Odrobinę w lewo… tak…
Chłopiec posłusznie zmieniał położenie pistolecika gazowego, który trzymał z tyłu, w wyciągniętej ręce. Pozwalał kierować sobą ludziom siedzącym przed ekranem w kabinie wielkiego statku i mającym do dyspozycji komputer, który precyzyjnie obliczał kurs samotnego pływaka próżni. W tej chwili ten kurs prowadził w przedłużeniu prosto w Syriusza, jedną z najjaśniejszych gwiazd na niebie Ziemi.
Mijały sekundy. Z sekund powstawały minuty. Irek odbył już daleka drogę od włazu rakiety. Planetoida Tdwadzieścia jeden powoli pozostawała poza nim.
— Uwaga. Przejdź na kierunek Oriona. Irku, słyszysz? Przejdź na kierunek Oriona. Widzisz Betelgeuse?
— Widzę — odpowiedział zgodnie z prawdą chłopiec, przesuwając pistolecik w odpowiednim kierunku.
Pociągnął za spust i poczuł, że jego ciało znowu odrobinę przyśpiesza.
— Dobrze. Wystarczy. A teraz prosto jak strzelił na Aldebarana. W konstelacji Byka. Trochę bardziej na prawo… dobrze. Już jesteś na przedłużeniu linii prostej łączącej statek z planetoidą. Musisz się tylko oddalić na bezpieczną odległość. Kiedy powiem: „już”, będziesz mógł wezwać Truszka. A potem natychmiast odbijaj pod kątem prostym do dotychczasowego kursu. Pamiętaj, że jeżeli Truszkowi uda się dobrze dmuchnąć z dyszy w to świństwo i uwolnić statki, to one przez jakiś czas będą lecieć za nim. Mógłbyś się dostać w ich odrzut… No, Irek… uwaga… Hej, co się dzieje?! — głos Dutoura podskoczył raptownie o kilka tonów.
— Halo! — zawołał zaniepokojony chłopiec. Równocześnie wykonał gwałtowny ruch, który sprawił, że jego ciało odwróciło się o sto osiemdziesiąt stopni. Planetoida Tdwadzieścia jeden znalazła się w ten sposób na wprost niego. Wyglądała jak nieregularna, spiczasta skała wyrwana z górskiego pasma.
— Irek! Irek!
— Jestem. Co, mam go wezwać?!
— On już poleciał!
W tym momencie planetoida stanęła w ogniu. Równocześnie zaczęła gwałtownie rosnąć. W próżni tylko po tym, że coś się powiększa, można poznać, że to coś szybko zmierza w naszą stronę,
Nagle od maleńkiego globu odprysnęła srebrna iskra i, zamiast zgasnąć, rozpaliła się do białości. W słuchawkach Irka rozległ się wibrujący gwizd. Ułamek sekundy później „iskra” przeistoczyła się w małą rakietę. A jeszcze chwilę potem chłopiec rozpoznał w tej rakiecie Truszka.
— Tak, tu zerotrzy — głos Bodrina dźwięczał tak mocno, że dotarł do Irka mimo huku dyszy napędowych zbliżającego się błyskawicznie stożkowatego automatu. W porządku, Sven. W porządku. Bob. Nie, tym razem nasze anteny ocalały. Tylko ta piguła, przy której siedzieliśmy, wygłusza fale… Co z ekipą zerojeden? Nie mamy ich namiaru.
— Ja także go nie mam — odrzekł bardzo daleki i zniekształcony głos należący jednak bez wątpienia do Svena Svenssona.
— Ani ja — zazgrzytał chrypiącym dyszkantem Bob Long. Odbiór stawał się coraz gorszy.
— Hej! — krzyknął co sił w płucach Irek. — Hej! Co się dzie…
Musiał przerwać w pół słowa. Truszek był już bardzo blisko, l leciał wprost na niego.
Читать дальше