Zjawisko uniosło nieskończenie wdzięcznym ruchem prawą rączkę i wskazało chłopca długim, wysmukłym palcem.
— To on? — padło z malowanych usteczek. — Pni… — Temu ostatniemu dźwiękowi towarzyszył gest zgoła nieanielski.
Darek, ściągnięty nagle z obłoków na ziemię, poczuł, że ta ziemia, jeśli można tak powiedzieć o podłodze konstrukcji zawieszonej między Marsem a Jowiszem, usuwa mu się spod nóg. Równocześnie jednak zaczął w nim narastać bunt. „Jeśli ktoś tak wygląda — pomyślał — to ma obowiązek zachowywać się, jakby naprawdę był uosobieniem wszelkich możliwych cnót”.
— On — przytaknął gwałtownie. — A co — dodał zaczepnie — nieładny?
W głębi sali ktoś parsknął i natychmiast umilkł. Dziewczyna jakby teraz dopiero raczyła przyjąć do wiadomości, że stojący przed nią chłopiec jest żywą istotą. Uniosła, odrobinę główkę. W jej błękitnych oczach odmalował się wyraz pewnego zaciekawienia.
Darek nie przeceniał własnej urody. Doskonale zdawał sobie sprawę, jaki widok ma teraz przed tymi bajecznymi oczętami złotowłose zjawisko. Mimo to przybrał wyzywający wyraz twarzy. Niech patrzy. Mężczyzna nie musi być piękny. Zupełnie wystarczają mu kasztanowe włosy, które tylko „życzliwi” koledzy nazywają rudymi, szare oczy umiejące wypatrzyć statek kosmiczny, wtedy kiedy inni widzą go jeszcze tylko na ekranach, nos, niechby nawet zadziorny, ale bądź co bądź niepodobny do kartofla, usta wystarczająco szerokie, żeby uśmiechnąć się prawdziwym, nie aktorskim uśmiechem, a także podbródek, dostatecznie męski, by tej cennej cechy nie osłabiła tkwiąca w samym jego środku okrągła dziurka. Jeśli chodzi o wzrost, wystarczyłoby nawet mniej niż te sto siedemdziesiąt sześć centymetrów, które ponad wszelką wątpliwość nie są jeszcze jego ostatnim słowem. Co do nóg — wyglądałyby zapewne inaczej niż jej, gdyby włożył taką kusą spódniczkę. Ale po pierwsze, nigdy nie będzie nosił kusej spódniczki, a po drugie, te nogi były dostatecznie dobre, kiedy przyszło reprezentować Rejon Wielkich Planet na dorocznych międzyszkolnych zawodach. A reszta? Co za reszta? Ręce ma najwyżej o kilka milimetrów dłuższe, niżby to wynikało z proporcji przewidzianych przez atlas anatomiczny. Jego ramiona rozrosną się, nie za rok, to za dwa. Już teraz niewiele im brakuje. Garbu nie ma. Brzucha też. W każdym razie takiego, żeby go musiał wciągać na plaży. Proszę bardzo. Niech patrzy. W końcu filmowcy wybrali akurat jego, dokładnie tak samo jak ją. A nie zależało im przecież, żeby główną rolę, rolę jej partnera, powierzać potworowi.
Czy to pod wpływem podobnej myśli, czy może tylko w wyniku nagłego przypływu łagodności — dziewczyna nagle zatrzepotała rzęsami i zrobiła pół kroku w stronę chłopca. Na jej twarzyczce pojawiło się jakby odległe wspomnienie dawno zagubionego uśmiechu.
— Jestem Sonia — powiedziała wyciągając do Darka rękę, którą zresztą natychmiast cofnęła, kiedy tylko poczuła na niej muśnięcie jego palców.
— Darek Ryska — wybąkał chłopiec zbity z tropu zmianą w zachowaniu partnerki. Sonia skinęła główką.
— Zobaczymy, czy będzie nam się dobrze razem pracowało — oświadczyła kładąc akcent na tym ostatnim słowie. Zupełnie jakby chciała dać do zrozumienia, że ich wspólna filmowa przygoda dla niej jest czymś więcej niż tylko przygodą. A i to także, że jako aktorka na razie akceptuje par-taera-amatora, swoją zgodę na to, aby z nim zagrać, odkładając na później, do czasu kiedy przekona się, czy jej nie skompromituje,
W Darku krew ponownie zaczęła się burzyć. Wielka Chwila wzajemnej prezentacji została jednak uratowana, choć w dość nieoczekiwany sposób.
— Lwizwis! — zabrzmiał z głębi korytarza piskliwy głos. — Lwizwis!
Tym razem okrzyk ten zadźwięczał wręcz triumfalnie. Wołający wpadł bowiem do sali i ujrzał tropioną przez siebie zwierzynę w całej jej okazałości.
— Lwizwis! — rozległo się jeszcze raz, po czym lśniąca czaszka grubasa przypadła do piersi reżysera.
Ten cofnął się przezornie, ale nie dość szybko. Pulchne palce kierownika produkcji wpiły się w luźny, popielaty sweter Lwizwisa i jęły go gorączkowo tarmosić.
— Szukałem cię wszędzie! — Werwus wyrzucał z siebie słowa z szybkością komputera powtarzającego tabliczkę mnożenia. — Byłem także tutaj, ale stale wchodziły mi w drogę jakieś automaty. Słuchaj, Lwizwis… O, one są tutaj! — wzrok grubasa przemknął z odrazą po postaci Darka. — Idź sobie! — zamachał ręką w stronę chłopca, na moment uwalniając sweter reżysera. — Wiesz — wrócił do swojej ofiary — nie przywieźli tych obiektywów fantomatycznych. Przetrząsnąłem wszystkie pojemniki, nie ma! Nie ma! Rozumiesz, Lwizwis?! Nieszczęście! Zwłoka! Dwa miesiące starałem się o pozwolenie! Wszystko na nic! Nie będzie filmu! Nie będzie zdjęć!
Przerwał, aby zaczerpnąć tchu, wyciągnął z kieszeni wielką białą chusteczkę i otarł nią spocone czoło. Wykorzystał to Lwizwis, by odsunąć się od roztrzęsionego Werwusa na bezpieczną odległość.
— Jakie automaty? — spytał grubym głosem. — Czy ty jesteś chory, Knut?
— Może chory, może chory — zgodził się gorączkowo Werwus. — Ale tych obiektywów nie ma. Automaty? No, a to co? — rozejrzał się po sali. — O, jest Bo. Widzisz, Bo, wszystko na nic. Jak to: jakie automaty? A ten? — przeszył Darka strasznym spojrzeniem.
— To odtwórca głównej roli w naszym filmie — padła odpowiedź. — Poza tym nie byłeś łaskaw zauważyć jego partnerki, jej uroczej opiekunki, naszego głównego operatora i pana Mammei.
Werwus zmieszał się na chwilę, ale zaraz odzyskał równowagę i, stanąwszy na palcach dla dodania sobie powagi, zawołał podniesionym głosem:
— Wszystko przygotowane! Proszę projekcję scenografii! Reflektory! Kamery! Rekwizyty! Kostiumy! Ty tu — rzucił się w stronę Darka i chwytając go za ramię, wskazał róg sali, gdzie kilka minut temu wabił oko stół z przeźroczystymi fotelami, a gdzie teraz wszystko było tak idealnie przeźroczyste, że aż niewidoczne. — Ty na drugim fotelu — utkwił wskazujący palec w jasnej twarzyczce Soni, która przybrała wyraz, jakby połknęła właśnie plasterek kwaśnej cytryny. — Pomiędzy wami automat. Proszę, kiedy są potrzebne, to ich nie ma! — wykrzyknął triumfalnie. — Hej, ty tam — zwrócił się rozkazująco do milczącej postaci pod ścianą — idź i przyprowadź jakiegoś robota. No, już, już!
Wezwany wydając osobliwe, metaliczne dźwięki, zbliżył się do zgromadzonych i pozdrowił grubasa ręką zaopatrzoną w automatyczne chwytaki.
— Co to za kawały?! — zirytował się Werwus. — Aha, jesteś — przeszedł do porządku nad swoją pomyłką. — To dobrze. Będziesz siedział między dziewczyną a chłopcem. Nie, co ja mówię — złapał się za głowę — chłopiec dopiero przyjdzie. Przyjdzie, powie „dzień dobry” i będzie chciał się z tobą przywitać. Ty mu odpowiesz, że nie możesz podać człowiekowi ręki, a dziewczyna się roześmieje. Rozumiesz? Nie szkodzi — odpowiedział sam sobie — wystarczy, żebyś tak zrobił.
— Już to mówiłem — przerwał zgrzytliwym głosem automat. — On wie, że nie mogę podać ręki. Darkowi stanęła przed oczami scena sprzed kil kunastu minut, kiedy wszedł do tej sali, i zachciało mu się śmiać.
— Dobrze, dobrze — Werwus zamachał niecierpliwie chusteczką, której nie zdążył jeszcze umieścić na powrót w kieszeni, a następnie skupił całą uwagę na Darku. — A ty uważaj teraz. Jesteś na stacji kosmicznej, poza układem słonecznym. Zna-lazłeś się tam po raz pierwszy w życiu i nie wiesz nic. Za oknami czarno. Kosmos. Gwiazdy. Meteoryty. Promieniowanie dalekich galaktyk. W strumieniu tego promieniowania głosy, które mogą należeć do obcych istot. Te głosy się zbliżają. Jesteś zagubiony. Boisz się. W tej sytuacji wchodzisz do kabiny. Bo! — głos grubasa wzniósł się ponad najwyższe rejestry gamy. — Co z tą scenografią! No — westchnął z ulgą, ponieważ Ytterby, zapewne dla świętego spokoju, zapalił przestrzenne projektory i w narożniku znowu ukazały się atłasowe ściany, urocze mebelki i frykasy na podkowiastym stole. — A więc jesteś tutaj i… — zawahał się. —
Читать дальше