Rakieta wioząca Adama i Darka dobijała już do stacji budowniczych, jej konstrukcja stale powiększała się za iluminatorami. I właśnie w tym momencie Adam poprosił „chlubę rodziny”, by zechciała sobie obejrzeć teren swoich przyszłych sukcesów aktorskich. Które to zaproszenie, jak już wiadomo, acz bez zadowolenia — przecież jednak zostało przyjęte. Darek posłał stryjowi kose spojrzenie, ale posłusznie przytknął nos do sąsiedniego iluminatora.
— Taka mała! — mruknął pogardliwie. Adam zaśmiał się głośno.
— Nie zdążyli zbudować większej, by godnie przyjąć szanownego gwiazdora — powiedział usłużnym tonem. — Należy im się za to reprymenda. Ale starają się — usprawiedliwiał twórców stacji — to maleństwo jest przecież tylko czymś w rodzaju biura konstrukcyjno-projektowego. Jego załoga zajmuje się budową nowego kosmicznego miasta dla stu tysięcy mieszkańców. Czy wielkość takiego obiektu uznamy za wystarczającą, czy też mam w imieniu gwiazd ekranu zażądać rozbudowy miasta… powiedzmy, do pół miliona?
Ktoś w tylnych rzędach foteli zachichotał. Tego było już Darkowi za wiele.
— Drogi stryju — odezwał się najdonośniej-szym i najgrubszym szeptem, na jaki tylko udało mu się zdobyć — czy musisz się wygłupiać?
Chichot ucichł jak ucięty nożem. Martwą ciszę przerwał po chwili głos Adama.
— Czasem muszę — westchnął z ubolewaniem. Nagle, nie odrywając nosa od szyby, wybuchnął swoim zwykłym, zdrowym śmiechem. Statek zadygotał, jakby pilot dostał ataku czkawki.
— Gol! — zakrzyknął słynny reporter.
— Co chciałeś przez to powiedzieć? — zainteresował się uprzejmie Darek.
— To miało znaczyć — jeden: zero. Dla ciebie — wyjaśnił Adam. — A teraz patrz, gamoniu, bo dobijamy i za chwilę będzie za późno.
Darek chętnie podtrzymałby tę tak obiecującą rozmowę, ale stacja rzeczywiście była tuż-tuż i nie miało sensu tracić jedynej być może okazji, żeby ją sobie obejrzeć. Poprzestał więc na tym częściowym zwycięstwie, nieco tylko osłabionym owym „gamoniem”, i na powrót przywarł twarzą do szyby iluminatora.
Stacja była rzeczywiście nieduża. Nieduża, ale dziwna. W niczym nie przypominała nie tylko dwóch pierwszych osiedli pozaziemskich, Leonarda i Błękitnej, ale nawet zwykłych, istniejących w przestrzeni załogowych laboratoriów. Jej niezhar-monizowane przybudówki i platformy, sterczące bezładnie kratownice, skośne lądowiska i ogromne, jakby portowe wysięgniki sprawiały wrażenie czegoś surowego i obcego. Z czerni kosmosu wynurzały się ażurowe dżwigary, kopulaste bryły z zarysami włazów. Darek zrozumiał, dlaczego tę właśnie stację — biuro konstrukcyjno-projektowe, jak powiedział Adam — postanowiono uczynić miejscem akcji ich filmu. Ten obiekt rzeczywiście gotów był wzbudzić jakąś grozę u ziemskich mieszczuchów. Na nim naprawdę mogły się rozgrywać najdziwniejsze przygody, od biedy mógł nawet udawać twór obcej cywilizacji.
Ostatnią rzeczą, jaką chłopiec zauważył, była krawędź niewielkiej platformy z wystającymi szczękami elektromagnesów, po czym za iluminatorem nastała noc. W kabinie statku natomiast zapłonęły wszystkie lampy. To światło dało znać pasażerom, że zawinęli do portu.
Idąc już w stronę otwartej śluzy, Darek spojrzał na zegarek. Według ziemskiego czasu była siódma rano. Tutaj, rzecz.jasna, nic to nie mówiło. Chłopiec gdziekolwiek się znalazł, dostosowywał się od razu do czasu miejscowego, co u kogoś wychowanego na obiektach pozaziemskich było normalnym odruchem. Dlatego zaraz po wejściu do przedsionka stacji spytał odwracając głowę;
— Która godzina?
— Skąd mam wiedzieć — odpowiedział Adam.
— Jest trzynaście minut i siedem sekund po piątej… osiem sekund…
— Dziękuję — powiedział Darek, zwracając się z uprzejmym gestem w stronę automatu z pomarańczową, połyskującą lampkami głową.
— …dziewięć sekund — zdążył jeszcze wymówić automat, zanim zrewanżował się chłopcu skinieniem poświęcającej głowy. Następnie powiedział:
— Proszę. Witamy na stacji. Czy przybysze znają drogę do swoich kabin?
Adam z Darkiem przystanęli i rozejrzeli się dokoła. Oprócz nich w kiszkowatym korytarzu nie było żywego ducha. Tylko oni dwaj wysiedli ze statku, który już ruszał w dalszą drogę, o czym świadczyła szczelnie zamknięta klapa śluzy.
— Przybysze nie znają — oświadczył w końcu Adam; zwracając się do pomarańczowego.
— Kogo mam przyjemność witać? — spytał niezmiennie uprzejmym tonem automat.
— Adam Ryska.
— Darek Ryska.
Słowa te padły równocześnie. Pomarańczowemu nie sprawiło to jednak najmniejszej różnicy. Po-milczał chwilę, pozwalając tylko żywiej błyskać swoim kolorowym lampkom, po czym nagle jakby się ocknął.
— Pan Adam Ryska i pan Darek Ryska proszeni są do dużej pracowni projektowej. Panowie pozwolą, że pójdę przodem — automat ponownie skłonił głowę i wolno potoczył się w głąb korytarza.
Adam i Darek spojrzeli po sobie, po czym ruszyli za nim.
— To tutaj — oświadczyła pomarańczowa głowa, otwierając któreś z rzędu drzwi. — Panowie zechcą wejść, a gdyby wewnątrz nie było jeszcze nikogo, uprzejmie proszę chwilę poczekać. Dziękuję za towarzystwo.
— Czy on tak musi? — bąknął Adam, wchodząc do tonącej w półmroku wielkiej sali.
— To tylko automaty pomocnicze — wyjaśnił Darek tonem bywalca. — Robocze są bardziej rzeczowe.
— Dziękuję za pouczenie — zaśmiał się Adam i rozejrzał się po pomieszczeniu, do którego przyprowadził ich superuprzejmy pomocniczy. Nie znalazł tu jednak widać nic godnego uwagi, bo nagle odwrócił się do Darka, ciągle jeszcze tkwiącego w dość bezradnej postawie przy wejściu.
— Poczekaj tu chwilę — zaproponował z na-głym ożywieniem — a ja rozejrzę się trochę i zaraz wrócę. Jest niby wcześnie, ale ktoś przecież musi czuwać. Jakiś dyspozytor czy ktoś w tym rodzaju. Tylko chwileczkę — zapewnił jeszcze, po czym klepnąwszy chłopca lekko po ramieniu, przemknął obok niego i zniknął w korytarzu.
Darkowi niezbyt uśmiechała się perspektywa spę-dzenia „chwileczki” w tej nieznanej, mrocznej hali, ale nic nie powiedział. Zresztą, zanim się opamiętał, na jakąkolwiek interwencję było za późno.
Piętnastoletni mężczyzna, Ziemianin, obywatel Ganimeda, przyszły badacz obszarów granicznych układu słonecznego, a chwilowo aktor filmowy — nie traci jednak zimnej krwi dlatego tylko, że dookoła jest ciemno i pusto. Toteż Darek nie zastanawiał się długo, zaczerpnął głęboko powietrza i śmiało wkroczył do wnętrza sali. Przy czwartym czy piątym kroku potknął się o jakiś leżący na podłodze kabel, na skutek czego oddalił się od wejścia nieco szybciej, niż wymagały tego okoliczności. Wymachując ramionami, żeby odzyskać równowagę, uderzył dłonią o twardy przedmiot, jakby zawieszony na linie lub umieszczony na wysokim statywie. Zabolało. Ale natychmiast zapomniał o bólu i, tylko odruchowo rozcierając stłuczone miejsce, utkwił wzrok w przeciwległym ro-gu sali.
A było na co patrzeć. Potrącając ten niewidoczny w mroku przedmiot, musiał niechcący uruchomić jakiś przekaźnik albo po prostu włączyć kontakt. W każdym razie jeden z narożników wielkiej sali stanął raptem w jaskrawym blasku reflektorów. Ich światło biegło po kabinie obitej czymś, co przypominało srebrzysty, miękki atłas, lśniło w owalnych okienkach, wyostrzało sylwetkę jakiejś aparatury o dziwnie zaokrąglonych kształtach, wreszcie spływało na rozłożyste nadmuchiwane fotele wykonane z przeźroczystej folii. Za tymi fotelami stał półokrągły stół, coś w rodzaju pulpitu czy baru, a na nim…
Читать дальше