Wyszarpnął struny z gitary. Po raz pierwszy tego ranka nawiedziło go lekkie poczucie winy.
Listonosz nie był nawet uzbrojony! Gordon przypomniał sobie, że czytał gdzieś, iż Poczta Stanów Zjednoczonych podczas wojny domowej w latach sześćdziesiątych dziewiętnastego wieku w ciągu trzech lat doręczała przesyłki przez linię frontu. Być może ten człowiek wierzył, że jego rodacy uszanują ową tradycję.
Ameryka czasów po chaosie nie miała żadnej tradycji poza walką o przetrwanie. Podczas swych wędrówek Gordon przekonał się jednak, że w niektórych izolowanych osadach witano go miło, w sposób podobny jak w średniowieczu przyjmowano minstreli. Gdzie indziej jednak panowały dzikie odmiany paranoi. Nawet w tych rzadkich przypadkach, gdy spotykał się z przyjazną reakcją, gdy przyzwoici ludzie byli skłonni z radością przywitać obcego, po krótkim czasie ruszał zawsze w dalszą drogę. Za każdym razem znowu zaczynał śnić o obracających się kołach i maszynach latających w powietrzu.
Zbliżało się już południe. Zebrał tu wystarczająco wiele łupów, by jego szanse na ocalenie życia były większe, jeśli uniknie konfrontacji z bandytami. Znaczyło to, że im szybciej znajdzie się za przełęczą i dotrze do przyzwoitego zlewiska rzecznego, tym lepiej dla niego.
W tej chwili nic nie przydałoby mu się nawet w połowie tak, jak położony gdzieś poza zasięgiem bandy strumień, w którym mógłby nałapać pstrągów, by wypełnić sobie brzuch.
Miał tu do wykonania jeszcze jedno zadanie. Uniósł łopatę.
“Głód czy nie, jesteś to dłużny temu facetowi”.
Rozejrzał się wokół w poszukiwaniu ocienionego miejsca, gdzie ziemia byłaby miękka, łatwa do kopania. Powinno też być dobrze widoczne.
— “…mówił mi zdradziecko: Nie bój się, póki las Birnam nie przyjdzie pod mury twego Dunzynanu. Otóż zbliża się jakiś las do Dunzynanu! Dalej, do broni! do broni! i naprzód! Jestli to prawda, nie mam czego czekać, na nic mi zostać, na nic mi uciekać!”
Gordon chwycił kurczowo swój drewniany miecz, wykonany z deski i kawałka cynowanej blachy. Skinął na niewidzialnego adiutanta.
— “Zbrzydło mi słońce; rad bym, żeby cała budowa świata w proch się rozleciała. Uderzcie w dzwony! Dmij wichrze! wrzej, toni! Mamli umierać, umrę z mieczem w dłoni! [1] Fragmenty Makbeta w tłum. Józefa Paszkowskiego, w: William Szekspir Tragedie t.II, Warszawa 1974 r.
”
Gordon rozprostował ramiona, machnął mieczem i wyprowadził Makbeta ze sceny ku jego przeznaczeniu.
Gdy wyszedł z kręgu światła łojowych lampek, odwrócił się, by rzucić przelotne spojrzenie na widzów. Byli zachwyceni jego poprzednimi numerami, ale ta okaleczona, jednoosobowa wersja Makbeta mogła być dla nich trudna do strawienia.
W chwilę po jego wyjściu rozległ się jednak entuzjastyczny aplauz. Wodzirejem była pani Adele Thompson, przywódczyni tej małej społeczności. Dorośli gwizdali i tupali nogami. Młodsi obywatele klaskali niezręcznie. Ci, którzy mieli mniej niż dwadzieścia lat, obserwowali starszych i uderzali nieudolnie dłonią w dłoń, całkiem jakby po raz pierwszy brali udział w tym niezwykłym rytuale.
Najwyraźniej spodobała im się jego skrócona wersja prastarej tragedii. Gordon poczuł ulgę. Szczerze mówiąc, niektóre części uprościł nie w celu zmniejszenia ich długości, lecz dlatego, że nie pamiętał oryginału w całości. Ostatni raz widział egzemplarz tej sztuki prawie dziesięć lat temu, a do tego był on na wpół spalony i niekompletny.
Niemniej ostatnie wersy jego monologu były kanoniczne. Tego kawałka o “wichrze i toni” nie zapomni nigdy.
Uśmiechnięty Gordon wrócił ukłonić się widowni ze sceny — pokrytego deskami podjazdu w garażu, który ongiś należał do jedynej stacji benzynowej w maleńkiej wiosce Pine View.
Głód i samotność skłoniły go wreszcie do poszukania gościnności w górskiej wiosce. Otaczała ją mocna palisada z drewnianych kłód. Ryzyko opłaciło się bardziej niż przypuszczał. Znaczna większość mających prawo głosu dorosłych mieszkańców zaakceptowała wstępnie propozycję wymiany serii jego występów na posiłki i prowiant. Teraz wyglądało na to, że targu dobito.
— Brawo! Znakomicie!
Pani Thompson stała w pierwszym szeregu, klaszcząc z entuzjazmem. Siwowłosa i koścista, lecz nadal krzepka, odwróciła się, by zachęcić ponad czterdziestu pozostałych widzów, w tym również małe dzieci, do okazania wyrazów uznania. Gordon wykonał szeroki gest jedną ręką i ukłonił się głębiej niż poprzednio.
Oczywiście jego występ to było wielkie nic. Jednak Gordon był zapewne jedyną osobą w promieniu stu mil, która miała w college’u teatr jako przedmiot dodatkowy. W Ameryce znowu żyli “wieśniacy” i, podobnie jak jego poprzednicy w zawodzie minstrela, Gordon nauczył się opierać swe występy na mało subtelnych efektach.
Ukłoniwszy się po raz ostatni na chwilę przed tym, nim aplauz zaczął cichnąć, zeskoczył ze sceny i zaczął zdejmować sklecony naprędce kostium. Wytyczył zdecydowane granice: żadnych bisów. Towarem był teatr i chciał, aby odczuwali jego głód, dopóki nie nadejdzie czas, by odejść.
— Wspaniałe. Po prostu cudowne! — stwierdziła pani Thompson, gdy podszedł do mieszkańców wioski, którzy gromadzili się teraz przy stole bufetowym ustawionym pod tylną ścianą. Starsze dzieci utworzyły krąg wokół Gordona, wpatrując się w niego z zachwytem.
Pine View było stosunkowo zamożną osadą w porównaniu z wieloma przymierającymi głodem wioskami na równinach i w górach. W niektórych miejscach nie było między ludźmi dużych różnic wieku, dlatego że trzyletnia zima spowodowała śmierć wielu dzieci. Tu jednak widział trochę nastolatków i nieco starszych osób, a nawet garstkę staruszków, którzy z pewnością w chwili nadejścia zagłady przekroczyli już wiek średni.
Musieli starać się ocalić wszystkich. Zdarzało się to stosunkowo rzadko, ale tu i ówdzie spotykał się z czymś podobnym.
Ślady owych lat widoczne były wszędzie. Twarze pokryte dziobami pozostałymi po chorobach bądź strawione znużeniem i wojną. Dwie kobiety i jeden mężczyzna mieli amputowane kończyny. Inny mężczyzna spoglądał na niego jednym zdrowym okiem, drugie zaś pokrywała mu mętna zaćma.
Gordon był przyzwyczajony do podobnych rzeczy. Przynajmniej na naskórkowym poziomie. Z wdzięcznością skinął głową swej gospodyni.
— Dziękuję, pani Thompson. Doceniam słowa uznania płynące z ust spostrzegawczego krytyka. Cieszę się, że podobało się pani przedstawienie.
— Nie, mówię poważnie — upierała się przywódczyni klanu, całkiem jakby Gordon był niepotrzebnie skromny. — Od lat nie byłam tak zachwycona. Od tego Makbeta na końcu ciarki przeszły mi po grzbiecie! Żałuję, że nie obejrzałam go w telewizji, kiedy miałam okazję. Nie wiedziałam, że to takie dobre! I ta podnosząca na duchu mowa, którą wygłosił pan przedtem, ta Abrahama Lincolna… Hmm, wie pan, na początku próbowaliśmy założyć tutaj szkołę, ale po prostu się nie udało. Potrzebowaliśmy wszystkich rąk do pracy, nawet dzieci. Teraz jednak, hmm, ta mowa dała mi do myślenia. Zachowaliśmy trochę starych książek. Może teraz nadszedł czas, by spróbować raz jeszcze.
Gordon skinął uprzejmie głową. Widywał już przedtem ten syndrom. Była to najlepsza z około tuzina typów reakcji, z jakimi spotkał się w ciągu tych lat, lecz również jedna z najsmutniejszych. Zawsze czuł się jak szarlatan, gdy jego przedstawienia na powrót przywoływały wielkie, dawno pogrzebane nadzieje u garstki przyzwoitych, starszych ludzi, którzy pamiętali lepsze dni… nadzieje, które — zgodnie z jego wiedzą — zawsze załamywały się w ciągu kilku tygodni bądź miesięcy.
Читать дальше