Wszyscy, nawet ci najbardziej flegmatyczni, zerwali się z miejsc i otoczyli Holtza. Zdumiony kelner przysięgał, że w butelce była prawdziwa wódka. Wśród ogólnego zamieszania, podczas gdy każdy z obecnych wypijał trochę wody, aby przekonać się o racji Holtza, przyniesiono nawą zalakowaną butelkę. Właściciel gospody, obrażony ji naburmuszony jak człowiek, który wbrew swojej woli znalazł się w dwuznacznej sytuacji, sam wyciągnął korek. Jego ręce, drżąc ze zdenerwowania, pieczołowicie napełniały kieliszek płynem. Ambicja nie pozwoliła mu spróbować, ale nagle, przejęty zwątpieniem, wziął łyk i splunął: w kieliszku była woda.
Holtz się rozpogodził i cicho się śmiejąc, w dalszym ciągu domagał się wódki. Zrobił się straszliwy rwetes. Woskowa ze strachu twarz karczmarza odwracała się z jednej strony na drugą, jak gdyby prosząc o pomoc. Jedni krzyczeli, że właściciel restauracji jest oszustem, że należy wezwać policję; — drudzy zażarcie utrzymywali, że łajdakiem jest właśnie Holtz.
Jeszcze inni zaczęli coś bąkać o diable: ich ograniczane mózgi zastraszane przez całe życie, nie były w stanie wyjaśnić tego wydarzenia, nie wiążąc go z siłą nadprzyrodzoną.
Dygocąc z gorąca i zdenerwowania gospodarz powiedział:
— Wybaczcie… słowo honoru, nie mam pojęcia! Nie wiem, nic nie wiem! Dajcie mi spokój! Matko Przenajświętsza! Dwadzieścia lat handluję, dwadzieścia lat!…
Holtz wstał i uderzył grubasa w ramię.
— Mój drogi — rzekł wkładając kapelusz — nie mam do pana pretensji. Pańskie butelki są chyba z papieru, więc nic dziwnego, że spirytus się ulatnia. Żegnana!
I wyszedł nie odwracając się, ale wiedział, że za mim suną zdziwione, otwarte gęby.
Historyk (według słów którego zapisałem to wszystko) — od chwili wyjścia Holtza na ulicę zdecydowanie sprzeciwia się twierdzeniu rzeźnika. Rzeźnik dowodzi bowiem, że ów dziwny młody człowiek skierował swe kroki do piekarni i tam zażądał funta sucharów. Historyk — którego nazwiska nie wymienię, jako że prosił mnie o to, ale jest to osoba bardziej zasługująca na zaufanie niż jakiś tani rzeźnik — klnie się na Boga, że młodzieniec zaczął kupować jajka u baby na rogu ulicy Psa i Zaułka r
Ślepców. Kontrowersja ta jednak nie wnosi istotnych zmian do treści wydarzenia i dlatego właśnie zatrzymuję się na piekarni.
Otwierając jej drzwi Holtz obejrzał się i zobaczył tłum. Ludzie przeróżnych zawodów, starcy, dzieci i kobiety tłoczyli się za jego plecami, dyskretnie gestykulowali i pokazywali jeden drugiemu palcem tego dziwnego człowieka, który skompromitował właściciela restauracji. Histeryczna ciekawość rozwodniona ciemnym strachem niewiedzy ciągnęła ich w ślad za nim jak sforę psów. Holtz zmarszczył czoło i wzruszył ramionami, ale natychmiast roześmiał się. Niech łamią sobie głowy — oto jego ostatnia dziwna zabawa.
Podszedł do lady i poprosił o funt słodkich sucharków. Piekarnia wypełniła się kupującymi. Wszyscy, komu trzeba i komu nie trzeba, kupowali i chciwie zaglądali w kamienną, surową twarz Boltza. A on jakby nie dostrzegał ich.
Wśród ogólnego napięcia usłyszano głos ekspedientki. — Mój pandę, a cóż to znowu?
Szala wagi wypełniona sucharami nie mogła przeważyć funtowego odważnika. Dziewczyna mocno pociągnęła w dół za łańcuszek wagi — ale druga szala, jak przykuta, tkwiła bez ruchu.
Holtz roześmiał się i pokiwał głową, ale jego śmiech był ostatnią kroplą w naczyniu strachu, jaki owładnął obecnymi. Popychając się i krzycząc rzucili się do ucieczki. Chłopcy ściśnięci w drzwiach piszczeli jak zarzynani. Zupełnie zdezorientowana, purpurowa ze strachu, stała ekspedientka.
I znów Holtz wyszedł trzasnąwszy drzwiami tak, że szyby zadzwoniły. Miał ochotę coś połamać, potłuc, uderzyć kogoś. Chwiejąc się, z bladą, rozgorączkowaną twarzą, z kapeluszem zsuniętym na ucho, sprawiał wrażenie nienormalnego.
Byłoby lepiej dla starej, gdyby nie wlazła mu w drogę. Z jej straganu wziął jajko, rozbił je i wyjął ze skorupy złotą monetę. „Aj” — krzyknęła osłupiała kobieta i krzyk jej został podchwycony przez „ach” tłumu tarasującego ulicę.
Holtz natychmiast odszedł szperając w kieszeni. Czego tam szukał?
Ludzie otaczający starą krzyczeli, jedni dławili się śmiechem, inni znów obrzucali się bezmyślnymi przekleństwami. Był to rzadki widok. Starcze, chciwe ręce z oszalałym pośpiechem tłukły jajko za jajkiem. Zawartość ich ściekała na bruk i zwijała się w kurzu tworząc śliskie plamy. Ale w żadnym jajku nie było złota.
Bezzębne usta płaczliwie mlaskały rzygając plugawymi słowy, a wokoło, trzymając się za brzuchy, jęczeli ze śmiechu ludzie.
Gdy Holtz już doszedł do placu, wyjął z kieszeni pistolet i najspokojniej uniósł lufę do skroni. Prześladowało go jasne piórko kapelusza kryjącego się za rogiem. Nacisnął spust, głośny huk wystrzału odepchnął wieczorną ciszę i na ziemię upadł trup, ciepły i podrygujący.
Od żywego trzymali się w przyzwoitej odległości, do (martwego biegli na złamanie karku. Więc to tylko człowiek? On naprawdę umarł? Gwar pytań i okrzyków wypełnił powietrze. Zapisana kartka, znaleziona w kieszeni Holza, była przedmiotem wnikliwych komentarzy. Z powodu kobiety! Tfu!!! Mężczyzna, który zatrwożył całą ulicę, człowiek, co jednych przyprawił o zachwyt naiwny, innych — o wściekłość i narzekania, nastraszył dzieci i kobiety, wyjmował złoto z miejsca, gdzie nigdy go nie było — ten człowiek umarł z powodu jednej spódniczki? Ha! Ha! Ha! Czemu jeszcze się dziwić?!
Przemówienia pogrzebowe nad ciałem Holtza wygłosili tu, na ulicy, restaurator i stara przekupka. Stara radośnie piszczała, krzyczała:
— Szarlatan!
Karczmarz rzucił złośliwie, z wyraźną przyjemnością:
— Tak!
Mieszczanie rozchodzili się, trzymając swoje żony i kochanki pod rękę. Mało który z nich nie kochał w tej chwili swojej przyjaciółki i nie ściskał mocniej jej ręki. Oni mieli to, czego nie miał zmarły. W ich oczach był on bezsilny i żałosny. To nic, że miał jakieś osobliwe zdolności, przecież i tak był nieszczęśliwy. Jakie to przyjemne, jakie to przyjemne, jakie to niezwykle przyjemne!
Nie martwcie się, wszyscy byli zadowoleni. I jakby zadeptując żarzącą się zapałkę, gasili w sobie myśli: „A może, może… — on może jeszcze czegoś potrzebował?”
Przetłumaczył Roman Gorzelski
Aleksander Bielajew
Człowiek, który nie spał
(Wynalazki profesora Wagnera)
— Daisy… Ja nie przeżyję tej straty! Daisy, mój najdroższy przyjaciel… Taka jestem samotna…
Obywatelka Schmieman wytarła koronkową chusteczką zaczerwienione niewidzące oczy i długi nos.
— Zapewniam pana — szlochała żałośnie — że to sprawka profesora Wagnera. Nieraz widziałam, jak prowadzał do swojego mieszkania psy na sznurku… Co on z nimi robi? Boże! Aż strach pomyśleć! Może moja Daisy już nie żyje… Zróbcie coś, proszę was!… Jeśli nie podejmiecie żadnych kroków, sama pójdę na milicję!… Daisy, moje biedne maleństwo!…
Madame Schmieman znowu zapłakała… Jej wychudłe starcze policzki pokryły się czerwonymi plamami, dolna warga opadła.
Żukow, przewodniczący samorządu mieszkańców, obrócił się gwałtownie na krześle i strzelił palcami. Tracił cierpliwość.
— Uspokójcie się, obywatelko! Zapewniam was, że podejmiemy odpowiednie kroki. A teraz, wybaczcie… Jestem bardzo zajęty…
Читать дальше