Jeden z dyktatorów, podobny do starego świerszcza, zapytał:
— Czy jest pan pewny, sir, że jesteśmy tacy bogaci, jak myślimy, sir?
— Dziewięć dziesiątych światowych zapasów złota leży tutaj, w podziemiach. — Ruff tupnął nogą o dywan. — Klucz do tego złota znajduje się tu — klepnął się po kieszeni kamizelki — w to nikt nie wątpi.
— Zadowalają mnie (pańskie wyjaśnienia, dziękuję, sir — odpowiedział dyktator podobny do świerszcza.
Ruf kontynuował:
— Żyją dalej tak, jak gdyby nigdy nic. Fabryki pracują, fermy pracują, urzędy i biura pracują. Bardzo dobrze, ale kim my właściwie jesteśmy, pytam? Jesteśmy właścicielami i panami tego kraju, czy też siebie wymyśliliśmy? Wczoraj w parku schwyciłem za kołnierz jakiegoś przechodnia. „Czy pan rozumie, sir, — krzyknąłem do niego — że pan jest moją własnością, cały, z kośćmi z mięsem, z pańską nędzną duszyczka, która warta jest dwadzieścia siedem dolarów na tydzień.” Nikczemnik uśmiechnął się, jak gdyby zahaczył kołnierzem o sęk, uwolnił się, i odszedł, pogwizdując. Pytam, czy zamierzamy zagrzebać się po szyję we własnym złocie albo przed tym kominkiem upajać się pychą i dumą, że jesteśmy władcami, jakich nie widział świat? Pytam: jaki jest praktyczny wniosek z naszej potęgi?
Dyktatorzy milczeli wpatrując się w węgle żarzące się krwawo w kominku. Ruff popił wody mineralnej.
— Jeśli będziecie okładać kułakami powietrze, upadniecie w końcu i rozbijecie sobie nos. Należy spowodować opór środowiska, w którym działamy, inaczej żadne działanie się nie powiedzie. Stoimy na skraju przepaści. Jestem o tym przekonany. Ludzkość oszalała. Należy przywrócić jej rozum, należy nakłonić ją z powrotem do naturalnej walki o byt we wszystkich uświęconych przez historię formach, gdzie w swobodnej walce jednostki z jednostką wyrasta zdrowy ludzki egzemplarz. Winniśmy przeprowadzić masową selekcję. Na prawo i na lewo.
— Konkretnie, co pan proponuje? — zapytał drugi z dyktatorów.
— Krew — odrzekł Ruff. — Wszystkich tych, którzy mają źle poukładane w głowie, wszystkich tych gwizdalskich, marzycieli, komunistów od siedmiu boleści — na straty. Wypowiemy wojnę Związkowi Wschodnioeuropejskiemu — podniesie to ducha w narodzie, ogłosimy Ochotniczy nabór do wojska — będzie to pierwsza selekcja najbardziej zdrowych jednostek… Wypowiemy wojnę wszystkim, my będziemy kierować tą jatką, w której zginie słaby, a silny zdobędzie wilcze muskuły… A wtedy zarzucimy żelazną uzdę odrodzonej bestii…
Ruf nacisnął przycisk elektrycznego dzwonka. W ciszy za ścianą zaterkotało. Minęła minuta, dwie, trzy. Ruff podniósł brwi, dyktatorzy spojrzeli po sobie. Nikt nie nadchodził. Ruff zerwał słuchawkę z aparatu telefonicznego stojącego na. kominku, wycedził przez zęby numer i słuchał. Powoli jego twarz pociemniała. Ostrożnie odłożył słuchawkę, podszedł do okna i uniósł ciężka, jedwabną kotarę. Potem wrócił do kominka i znowu wypił łyk wody mineralnej.
— Plac pusty — wykrztusił chrapliwie — wojska nie ma na placu.
Dyktatorzy, patrząc na niego, schowali się w fotele. Zapadło długie milczenie. Tylko jeden zapytał:
— Czy były dzisiaj jakieś oznaki?
— Tak, były — odpowiedział Ruff, zgrzytając zębami — inaczej nie zebrałbym was tutaj, nie mówił tego, o czym mówiłem.
Przy kominku znów zapadło milczenie. Potem w ciszy Białego Domu rozległy się w oddali kroki. Przybliżały się, wesoło i dźwięcznie dudniąc po parkiecie. Dyktatorzy popatrzyli na drzwi. Otwarły się one szeroko i bez pukania wszedł do gabinetu barczysty młody człowiek o figlarnych oczach. Ubrany był w wełnianą białą bluzę, szeroki bawełniany pas przepasywał jego suto marszczone brązowe spodnie na krzepkich nogach. Twarz miał dobroduszną i pospolitą, trochę zadarty nos, puszek ma górnej wardze, dziewczęcy rumieniec na jędrnych policzkach. Zatrzymał się trzy kroki od kominka, lekko skinął głową i odsłonił zęby w uśmiechu.
— Dzień dobry, panowie!
— Czego chcesz, łajdaku? — zapytał Ruff powoli wyciągając ręce z kieszeni.
— Pomieszczenie na klub jest nam potrzebne, nie trzeba by tu posprzątać?
Przetłumaczył Jerzy Kaczmarek
Aleksander Grin
Zdarzenie na ulicy Psa
Tak się złożyło, że Aleksander Holtz wyszedł z knajpy i znalazł się w miejscu spotkania dokładnie o pół godziny wcześniej. W oczekiwaniu na obiekt swej miłości odprowadzał oczyma każdą kobietę przesuwającą się w poprzek ulicy i z niecierpliwością uderzał laską o drewniany słup. Wyczekiwał tęsknie i pożądliwie. A czasem, uśmiechając się do wspomnień, myślał, że wszystko skończy się jak najlepiej.
Nadszedł wieczór. Wąziutka jak szczelina ulica Psa zasnuta była złotym kurzem, z brudnych okien wydobywał się kuchenny czad, roznosząc w powietrzu zapach przypalonego pożywienia i wilgotnej bielizny. Po bruku włóczyli się handlarze warzyw i zbieracze szmat, zwracając na siebie uwagę ochrypłymi okrzykami. Z drzwi piwiarni co jakiś czas wytaczali się ludzie o spowolnionych ruchach; po wyjściu szukali najpierw punktu oparcia, potem wzdychali, nasuwali kapelusze jak najgłębiej na głowy i ruszali z ponurym, to znów z pogodnym wyrazem twarzy, przesadnie mocnymi krokami.
— Witaj! Aleksander Holtz drgnął i odwrócił się. Ona stała przed nim w niedbałej pozie, jak gdyby zatrzymała się mimochodem, na chwilę, aby zaraz odejść. Jej smagła, ruchliwa twarz ze smutnym spojrzeniem i kapryśnym wykrzywieniem brwi unikała oczu Holtza. Przyglądała się przechodniom.
— Kochana! — niepewnym, delikatnym głosem powiedział Holtz i umilkł.
Zwróciła twarz w jego stronę i obojętnym wzrokiem obrzuciła jego pstrokaty krawat, kapelusz iż piórem i gładko wygolony, trochę drżący podbródek. Ona jeszcze na coś czekała.
— Ja… — wyszeptał Holtz. Potem włożył rękę do kieszeni, wyciągnął kawałek afisza i rzucił. — Pozwól mi… — Tu jego ręka dotknęła ronda kapelusza. — I tak oto między nami wszystko skończone?
— Wszystko skończone — jak echo powtórzyła kobieta. — I po co pan chciał się jeszcze ze miną zobaczyć?
— Więcej… po nic — z wysiłkiem powiedział Holtz. Kręciło mu się w głowie z nieszczęścia. Zrobił krok do przodu, nieoczekiwanie dla samego siebie wziął delikatną, pogardliwie posłuszną rękę i natychmiast ją puścił.
— Żegnaj — wydobył z siebie ciężkie jak góra słowo. — Pani niebawem wyjeżdża? — Teraz ktoś inny mówił za niego, a on słuchał sparaliżowany męczącym koszmarem.
— Jutro.
— U mnie została parasolka.
— Kupiłam sobie drugą. Żegnam pana.
Wolno skinęła mu i poszła. Słup okazał się mocniejszy niż laska Holtza: delikatny przedmiot iż kości rozleciał się w kawałki. Uparcie patrzył na oddalającą się dziewczynę, ale ona nie obejrzała się ani razu. Potem jej postać zasłonił węglarz z wielkim koszem. Kawałek kapelusza wynurzył się zza rogu — to wszystko.
Aleksander Holtz otworzył drzwi pobliskiej restauracji. Gwarnie tu było i ludno: ukośne promienie słońca błyszczały w gęstym wojsku butelek drażniących grą barw. Holtz usiadł przy wolnym stoliku i krzyknął:
— Kelner!
Uprzedzająco grzeczny mężczyzna w brudnej koszuli podbiegł do Holtza i zdmuchnął kurz ze stolika. Holtz powiedział:
— Butelkę wódki.
Kiedy ją podano, nalał do kieliszka, upił trochę i splunął. Oczy jego miotały iskry gniewu, nozdrza rozdymały się wściekle.
— Kelner! — ryknął Holtz. — Ja nie prosiłem o wodę, do diabła! Proszą zabrać tę ciecz, której pełno jest w każdej studni. — Wódki chcę, prędzej!
Читать дальше