— Terminus.
Dziewczyna uśmiechnęła się szeroko. Wydawało się, że była zadowolona z jego odpowiedzi. — Kiedy powiedziałam profesorowi Quintesetzowi, że szuka go jakiś profesor Pelorat, rzekł, że spotka się z nim tylko wtedy, kiedy będzie to profesor Janov Pelorat z Terminusa.
Pelorat szybko zamrugał powiekami. — Chce… chce pani powiedzieć, że słyszał o mnie?
— Na to wygląda.
Pelorat zdobył się na niepewny uśmiech i rzekł do Trevizego:
— On słyszał o mnie! Naprawdę nie myślałem… to znaczy napisałem zaledwie parę artykułów i nie myślałem, że ktokolwiek… — Potrząsnął głową. — To naprawdę nie były wazne artykuły.
— No, już dobrze — powiedział Trevize, sam się uśmiechając. — Skończ już wreszcie z tą swoją przesadną skromnością i niedocenianiem własnej osoby i chodźmy.
— Mam nadzieję — zwrócił się do dziewczyny — że jest tu jakiś środek komunikacji, którym będziemy mogli dojechać do niego?
— To bardzo blisko. Nie musimy nawet wychodzić z tego budynku. Z przyjemnością zaprowadzę tam panów… Obaj panowie jesteście z Terminusa? — spytała i ruszyła przodem.
Poszli za nią, a Trevize odparł z lekką nutą irytacji:
— Tak, obaj. A czy to ważne?
— Ależ nie, skądże. Wie pan, niektórzy ludzie na Sayshell nie lubią Fundacjonistów, ale tu, na uniwersytecie, jesteśmy większymi kosmopolitami. Zawsze mówię „żyj i pozwól żyć”. To znaczy, uważam, że Fundacjoniści to tacy sami ludzie, jak my. Rozumie pan o co mi chodzi?
— Tak, wiem o co pani chodzi. U nas też wielu ludzi uważa, że Sayshellczycy to tacy sami ludzie, jak my.
— I tak właśnie powinno być. Nigdy nie widziałam Terminusa. To musi być wielkie miasto.
— Muszę panią rozczarować — rzekł Trevize. — Podejrzewam, że jest mniejsze od waszej stolicy.
— Nabiera mnie pan. Jest przecież stolicą Federacji Fundacji, prawda? Myślę, że nie ma innego miasta o tej nazwie, co?
— Nie, o ile mi wiadomo, jest tylko jeden Terminus; stolica Federacji Fundacji, i właśnie stamtąd pochodzimy.
— A więc musi to być ogromne miasto… I lecieliście taki kawał drogi, żeby zobaczyć się z naszym profesorem. Musi pan wiedzieć, że jesteśmy z niego bardzo dumni. Jest on uważany za największy autorytet w całej Galaktyce.
— Naprawdę? — rzekł Trevize. — W czym?
Otworzyła szeroko oczy. — Ale pan się lubi przekomarzać! On zna lepiej historię starożytną niż… niż ja swoją rodzinę — odwróciła się i poprowadziła ich dalej, wygrywając jakąś melodię na swych butach.
Jeśli powie się komuś kilkakrotnie, że lubi się przekomarzać i nabierać innych, to niezawodnie wyzwoli się w nim chęć do takich żartów. A więc Trevize uśmiechnął się i powiedział:
— Myślę, że profesor wie wszystko na temat Ziemi.
— Na temat Ziemi? — zatrzymała się przed drzwiami gabinetu i spojrzała na nich ze zdziwieniem.
— No wie pani, tego świata, na którym powstał rodzaj ludzki.
— Ach, ma pan na myśli tę pierwszą planetę! Myślę, że tak. Myślę, że powinien o niej wiedzieć wszystko. W końcu znajduje się ona w naszym sektorze. Każdy o tym wie! Oto jego gabinet. Dam mu znać, że przyszliśmy.
— Nie, nie, chwileczkę — powiedział szybko Trevize. — Niech mi pani coś powie o Ziemi.
— Prawdę mówiąc, nigdy nie słyszałam, żeby ktoś mówił na nią „Ziemia”. Myślę, że to słowo używane w Fundacji. Tutaj nazywamy ją Gaja.
Trevize szybko zerknął na Pelorata. — Ach, tak! A gdzie ona leży?
— Nigdzie. Znajduje się w nadprzestrzeni i nikt nie ma pojęcia, jak się tam można dostać. Kiedy byłam mała, babcia mówiła mi, że kiedyś Gaja znajdowała się w rzeczywistej przestrzeni, ale nabrała takiego wstrętu do…
— Zbrodni i głupoty ludzkiej — mruknął Pelorat — że, wstydząc się takiego towarzystwa, opuściła przestrzeń i postanowiła nie mieć więcej nic wspólnego z ludźmi, którzy kiedyś wyruszyli z niej na podbój Galaktyki.
— A więc znacie tę historię. Widzi pan?… Moja przyjaciółka mówi, że to przesąd. No, teraz jej to powiem. Jeśli wierzą w to profesorowie z Fundacji…
Na matowej szybie z przydymionego szkła w drzwiach do gabinetu widniał błyszczący napis „Sotayn Quintesetz Abt”, złożony z trudnych do odczytania ozdobnych sayshellskich liter, a pod nim, wykonany tą samą czcionką inny — „Wydział Historii Starożytnej”.
Dziewczyna położyła palec na gładkim metalowym krążku. Nie usłyszeli żadnego dźwięku, ale szyba zmieniła na chwilę barwę na mlecznobiałą i miękki, jakby nieco roztargniony głos rzekł:
— Proszę się przedstawić.
— Janov Pelorat z Terminusa — powiedział Pelorat — z Golanem Trevize z tego samego świata.
Drzwi natychmiast się otworzyły.
Mężczyzna, który podniósł się z krzesła, obszedł biurko i podszedł, aby się z nimi przywitać, był postawny i niezbyt młody. Miał jasnobrązową skórę i kręcone stalowosiwe włosy, podniósł rękę i rzekł niskim, miękkim głosem:
— Jestem S.Q. Miło mi powitać u siebie panów profesorów.
— Nie posiadam tytułu akademickiego — powiedział Trevize. — Towarzyszę tylko profesorowi Peloratowi. Proszę się zwracać do mnie po prostu „Trevize”. Miło mi poznać pana, profesorze Abt.
Quintesetz zmieszał się i podniósł do góry dłoń. — Nie, nie. Abt to taki głupi tytuł pewnego rodzaju, który liczy się tylko na Sayshell. Proszę zwracać się do mnie S.Q. W kontaktach towarzyskich używamy na Sayshell inicjałów. Cieszę się, że jest panów aż dwóch, bo spodziewałem się tylko jednego.
Zawahał się jakby na moment, a potem, wytarłszy dyskretnie prawą dłoń o spodnie, wyciągnął ją do nich.
Trevize potrząsnął nią, zastanawiając się, jaki sposób witania się przyjęty jest na Sayshell.
— Proszę usiąść — powiedział Quintesetz. — Obawiam się, że nie przypadną wam do gustu moje fotele, bo nie uginają się, ale nie lubię znajdować się w objęciach mebli. W dzisiejszych czasach jest moda na fotele obejmujące ciało, ale ja wolę inne objęcia. Trevize uśmiechnął się i rzekł:
— A kto nie woli? Pana nazwisko, S.Q., sugeruje, że pochodzi pan ze światów na obrzeżu, nie z Sayshell. Przepraszam, jeśli moja uwaga dotknęła pana.
— Ależ skąd! Jedna z linii mojego rodu wywodzi się z Askony. Moi prapradziadkowie porzucili Askonę, kiedy panowanie Fundacji stało się zbyt ciężkie.
— A my jesteśmy z Fundacji — rzekł Pelorat. — Przepraszamy.
Quintesetz machnął ręką. — Nie mam o to do was żalu. Trudno zachować urazę przez pięć pokoleń. No, oczywiście zdarza się i tak, ale to jeszcze gorzej. Może macie ochotę coś zjeść? Albo napić się? A może nastawić jakąś muzykę?
— Jeśli nie ma pan nic przeciw temu — powiedział Pelorat — to chciałbym od razu przejść do rzeczy, o ile nie jest to wbrew zwyczajom sayshellskim.
— Zwyczaje sayshellskie nie są tu przeszkodą, zapewniam pana… Nie ma pan pojęcia, profesorze Pelorat, jaki to fantastyczny zbieg okoliczności. Nie dalej jak dwa tygodnie temu przeczytałem w „Przeglądzie Archeologicznym” pana artykuł o pochodzeniu mitów. Uważam, że dał pan znakomitą syntezę tego problemu… Szkoda tylko, że artykuł jest tak krótki.
Pelorat poczerwieniał z zadowolenia. — Jest mi niezmiernie przyjemnie usłyszeć, że pan to przeczy — tał. Rzecz jasna, musiałem wszystko przedstawić w skrócie, bo „Przegląd” nie zamieszcza pełnych studiów. Planuję napisać rozprawę na ten temat.
Читать дальше