— W stolicy Imperium też — przyznał Barr.
— A więc jeśli ty, patrycjusz z Siwenny i par Imperium, powiesz temu Cleonowi, że jego oddany faworyt i jego najświetniejszy generał spiknęli się, żeby go zrzucić z tronu, to jak on zrozumie ten „ostateczny cel”?
Barr usiadł niepewnie na krześle.
— Zaczekaj, nie bardzo rozumiem. — Potarł dłonią chudy policzek i rzekł: — Chyba nie mówisz tego poważnie?
— Jak najbardziej poważnie — Devers był podekscytowany. — Słuchaj, na dziesięciu ostatnich imperatorów dziewięciu poderżnięto gardła lub wypruto flaki, i za każdym razem zrobił to jakiś generał z głową pełną ambitnych pomysłów. Sam mi to mówiłeś wiele razy. Staruszek imperator chętnie nam uwierzy i poleci głowa Riose'a.
— On mówi poważnie — mruknął z niedowierzaniem Barr. — Na Galaktykę, człowieku, nie można pokonać kryzysu Seldona za pomocą takiej naciąganej, fantastycznej intrygi. Przypuśćmy, że nie wpadłaby nam w ręce ta kapsułka. Przypuśćmy, że Brodrig nie użyłby słowa „ostateczny”… Seldon nie brał pod uwagę niezwykłych zbiegów okoliczności.
— Ale żadne prawo nie mówi, że jeśli zdarzy się sprzyjający, niezwykły zbieg okoliczności, to Seldon nie może z niego skorzystać.
— Oczywiście. Ale… ale — Barr przerwał, a potem rzekł spokojnie, ale z wyraźnym oporem — słuchaj, po pierwsze, jak chcesz się dostać na Trantora? Nie znasz jego położenia, a ja nie pamiętam współrzędnych, nie mówiąc już o efemerydach. Nie wiesz nawet, w jakim miejscu przestrzeni sami się teraz znajdujemy.
— W przestrzeni nie można się zgubić — wyszczerzył zęby w uśmiechu Devers. Był już przy sterach. — Polecimy teraz na najbliższą planetę i wrócimy z dokładną znajomością naszego położenia i najlepszymi mapami nawigacyjnymi, jakie można będzie kupić za sto tysięcy kredytów Brodriga.
— I z miotaczem w brzuchu. Nasze rysopisy są już prawdopodobnie na każdej planecie w tej części Imperium.
— Doktorku — rzekł Devers pobłażliwie — nie bądź ćwokiem z prowincji. Riose powiedział, że poddałem swój statek zbyt łatwo i miał rację, bracie! Ten statek dysponuje wystarczającą silą ognia i wystarczająco silnym ekranem, żeby nauczyć respektu każdego, kogo możemy spotkać taki kawał drogi od granicy. Mamy też ekrany osobiste. Nie znaleźli ich chłopcy z Imperium, ale nie miałem tego w planie.
— W porządku — rzeki Barr. — W porządku. Powiedzmy, że jesteś na Trantorze. Jak chcesz zobaczyć się z imperatorem? Myślisz, że ma godziny urzędowania?
— Powiedzmy, że będziemy się o to martwić, jak już się tam znajdziemy — odparł Devers.
— No więc, zgoda — mruknął z rezygnacją Barr. — Chciałem zobaczyć jeszcze Trantor przed śmiercią. Lecimy.
Zagrał hiperatomowy silnik. Zamigotały światła, a Barr poczuł lekki skurcz żołądka, który oznaczał, że wchodzą w nadprzestrzeń.
Gwiazd było niczym zielska na zaniedbanym polu i Lathan Devers, obliczając parametry skoków przez nadprzestrzeń, po raz pierwszy przekonał się, jak ważne są cyfry po przecinku. Konieczność wykonywania skoków nie przekraczających jednego roku świetlnego przyprawiała go o uczucie podobne klaustrofobii. Niebo otaczające ich ze wszystkich stron milionami ogników wywierało na nim niekorzystne i nieprzyjemne wrażenie. Byli zagubieni w morzu promieniowania.
W środku skupiska dziesięciu tysięcy gwiazd, których światło rozrywało na strzępy otaczający je skąpy mrok, krążyła olbrzymia cesarska planeta — Trantor.
Był on czymś więcej niż planetą — był bijącym sercem Imperium obejmującego dwadzieścia milionów systemów słonecznych. Miał tylko jedno zadanie — zarządzanie, tylko jeden cel — rządzenie i wytwarzał tylko jeden produkt — prawo. Wszystko na Trantorze było temu podporządkowane, przez co cały ów świat był funkcjonalnie zdeformowany. Oprócz ludzi, ich zwierzątek domowych i ich pasożytów, nie było na planecie żadnych żywych istot. Poza stu milami kwadratowymi zieleni otaczającej pałac cesarski nie było na Trantorze ani piędzi nie zabudowanej ziemi, ani źdźbła trawy. Poza terenami pałacowymi nie było też ani skrawka otwartej wody. Woda dla potrzeb mieszkańców planety zgromadzona była w wielkich podziemnych cysternach.
Lśniący, nierdzewny i niezniszczalny metal pokrywający całą powierzchnię planety był podłożem dla potężnych konstrukcji tworzących niezmierzony labirynt. Budowle te połączone były ze sobą nadziemnymi trasami, powiązane korytarzami i naszpikowane biurami. Pod nimi ciągnęły się całymi milami centra handlowe, na ich dachach znajdowały się lokale rozrywkowe tętniące nocnym życiem.
Można było obejść Trantor dookoła nie wychylając nosa na zewnątrz i nie widząc w ogóle miasta.
Potężna flota handlowa, licząca więcej statków niż wszystkie, razem Wzięte, floty wojenne, jakie kiedykolwiek posiadało Imperium, dostarczała codziennie żywności dla czterdziestu miliardów ludzi, których jedynym zajęciem było rozsupływanie niezliczonego mnóstwa nici łączących wszystkie zakątki Imperium z centralnymi urzędami najbardziej rozbudowanej administracji w dziejach ludzkości.
Dwadzieścia rolniczych światów było spichlerzem Trantora. Wszechświat był jego sługą.
Potężne metalowe ramiona silnie ujęły z obu stron statek handlowy i delikatnie opuściły go na pochylnię wiodącą do hangaru. Devers zdołał już poznać skomplikowane formalności świata pogrążonego w papierkach i hołdującego zasadzie, że nic nie można zrobić bez wypełnienia odpowiedniego formularza w czterech egzemplarzach.
Najpierw był krótki postój w przestrzeni, gdzie Devers wypełnił kwestionariusz, który — jak się wkrótce okazało — był zaledwie wstępem do właściwej procedury. Potem była setka innych kwestionariuszy, sto szczegółowych przesłuchań, rutynowa prosta sonda psychiczna, zdjęcie statku, analiza cech charakterystycznych jego i Barra i ich odnotowanie, kontrola celna, opłata za prawo wejścia do portu i na koniec sprawa dowodów tożsamości i wiz pobytowych.
Ducem Barr był Siweńczykiem i poddanym cesarza, ale Lathan Devers był osobą nieznaną i w dodatku nie miał niezbędnych dokumentów. Urzędnik, który ich akurat załatwiał, rzekł z nieopisanie smutną miną, iż niezmiernie mu przykro, ale nie może przepuścić Deversa. Właściwie będzie go musiał zatrzymać i wszcząć oficjalne śledztwo.
W tym momencie pojawiło się w ręku Deversa i szybko zniknęło w kieszeni urzędnika sto kredytów w nowiutkich, szeleszczących banknotach mających pokrycie w posiadłościach lorda Brodriga. Oblicze urzędnika rozpogodziło się. Chrząknął, zakręcił się i wyjął z odpowiedniej przegródki nowy formularz, który został szybko i sprawnie wypełniony i uzupełniony jak najbardziej prawidłową i zgodną z przepisami charakterystyką Deversa.
Handlarz i patrycjusz znaleźli się na Trantorze.
W hangarze czekały ich dalsze formalności. Sfotografowano i wciągnięto do rejestru statek, sporządzono kopie ich dowodów tożsamości, które następnie potwierdzono i ostemplowano. Za wszystko musieli uiścić stosowną opłatę.
W końcu Devers znalazł się na rozległym tarasie pogrążonym w blasku białego słońca. Otaczały go plotkujące kobiety, wrzeszczące dzieci i mężczyźni sączący wolno swoje drinki i słuchający wiadomości dopływających z ogromnych, ryczących telewizorów.
Barr podszedł do stosu gazet, położył odpowiednią ilość irydowych monet i wziął pierwsze z brzegu pismo. Były to trantorskie „Nowiny Imperium”, oficjalny organ rządu. Z głębi czytelni dobiegało ciche stukanie maszyn drukujących dodatkowy nakład, sprzężonych z takimi samymi urządzeniami w redakcji „Nowin” odległej o dziesięć tysięcy mil korytarzem, a o sześć tysięcy w linii prostej. W rozsianych po całej planecie dziesięciu tysiącach czytelni wychodziło w tej samej chwili spod maszyn sto milionów egzemplarzy.
Читать дальше