— Nie. Tak jest dobrze. — Zaczęli iść wąską, wyłożoną płytami ścieżką. — Czy tu przechadzaliście się z doktorem Leebigiem?
— O, nie. Chodziliśmy po polach, gdzie można co najwyżej zobaczyć robota przy pracy i można usłyszeć głosy zwierząt. My, na wszelki wypadek, nie odejdziemy daleko od domu.
— Na wypadek czego?
— Na wypadek, gdybyś chciał wejść do środka.
— Albo gdybyś ty miała dość widzenia.
— Widzenie wcale mi nie przeszkadza — powiedziała Gladia z nutą brawury w głosie.
Nad nimi szumiały liście. Zieloność i żółtość były wszędzie dookoła. W powietrzu rozlegały się ostre, Wysokie krzyki. Słychać było brzęczenie. I były cienie.
Cienie przyciągały uwagę Baleya. Ten zwłaszcza kształtem S przypominający człowieka, którego ruchy były upiornym naśladownictwem jego własnych ruchów. Baley słyszał oczywiście o cieniach, wiedział czym były, ale nie zauważył ich w rozproszonym świetle Miast.
Za plecami miał słońce Solarii. Starał się nie patrzeć na nie, ale wiedział, że ono tam jest.
Pociągała go ogromna pusta przestrzeń. W myśli przemierzał powierzchnię planety a dokoła niego były tysiące mil i lata świetlne przestrzeni. Dlaczego pociągała go ta myśl? Nie pragnął przecież samotności. Pragnął Ziemi, ciepła, przyjacielskiej atmosfery Miast.
Próbował wyczarować w myśli Nowy Jork z całym jego tłokiem i hałasem i stwierdził, że widzi tylko spokojny krajobraz Solarii.
Nieświadomie zbliżył się do Gladii i dopiero gdy był o dwie stopy od niej, zauważył jej wyraz twarzy. — Przepraszam — powiedział, odsuwając się. Zaczerpnęła tchu — Nic nie szkodzi. Może pójdziemy tędy? Kwietniki powinny ci się spodobać.
Słońce świeciło im w plecy. Baley poszedł w milczeniu za Gladią.
— Później będzie tu naprawdę pięknie — powiedziała. — Kiedy jest ciepło mogę sobie zbiec do jeziora i pływać albo biec po prostu przed siebie aż w końcu padam i leżę na trawie.
Spojrzała po sobie — Ten strój jest nieodpowiedni. W nim trzeba poruszać się z godnością.
— A jak chciałabyś być ubrana?
— W stanik i szorty, najwyżej — wykrzyknęła unosząc ręce jakby odczuła tę wyobrażoną swobodę. — Czasem mniej. Czasem noszę tylko sandały i czuję jak każdy cal skóry styka się z powietrzem. Przepraszam, pewnie cię uraziłam?
— Nie, wcale nie. Czy tak się ubierałaś, spacerując z Leebigiem?
— To zależało od pogody. Czasem miałam na sobie naprawdę niewiele, ale to przecież było tylko oglądanie. Mam nadzieję, że to rozumiesz?
— Rozumiem. A co z doktorem Leebigiem? Czy on też tak lekko się ubierał?
— Jothan? — Gladią błysnęła uśmiechem — O nie. On jest zawsze bardzo uroczysty. — Zrobiła poważną minę i zmrużyła oko, znakomicie uchwyciwszy podobieństwo. Baley wydał pomruk uznania.
— Rozmowa z nim wyglądała tak: „Moja droga Gladio, jeśli weźmie się pod uwagę oddziaływanie wyższego rzędu potencjału na strumień pozytronów…” — O tym z tobą rozmawiał? O robotyce?
— Najczęściej o tym. On to bierze strasznie serio. Próbował nauczyć mnie czegoś i nie dawał za wygraną.
— I nauczyłaś się czegoś?
— Niczego. Wszystko mi się plątało. Czasem złościł się ale kiedy zaczynał zrzędzić, a byliśmy nad jeziorem, wskakiwałam do wody, tak by go ochlapać.
— Ochlapać? Myślałem, że to było oglądanie?
Zaśmiała się — Ależ z ciebie Ziemianin! Ochlapałam tylko obraz.
Był w swojej posiadłości. Woda nic mogła go dosięgnąć, ale i tak się kulił. Spójrz!
Baley spojrzał. Obeszli kępę drzew i weszli na polanę z malownicza sadzawką pośrodku. Wąskie ścieżki dzieliły polanę. Między nimi bujnie rosły kwiaty.
Baley znał kwiaty z książkofilmów. Przypominały w jakiś sposób świetlice konstrukcje Gladii, które były chyba konstruowane z myślą o kwiatach. Dotknął ostrożnie kwiatu i rozejrzał się wkoło. Przeważały kwiaty żółte i czerwone. Mignęło mu słońce.
— Słońce stoi nisko — powiedział z niepokojem.
— Jest późne popołudnie — zawołała Gladia, która tymczasem podbiegła do sadzawki i usiadła na kamiennej ławie przy brzegu Chodź tu — wołała go, kiwając ręką, — Nic musisz siadać, jeśli nie chcesz, — Czy ono obniża się tak codziennie? — spytał Baley podchodząc i zaraz tego pożałował. Jeśli planeta się obracała, słońce tylko w południe mogło stać wysoko.
Wiedział przecież, że w nocy cała średnica planety oddzielała go bezpiecznie od słońca. Wiedział, że chmury i zmierzch zakrywają to co było najgorszego w otwartej przestrzeni. Gdy pomyślał jednak o powierzchni planety widział blask, światło wysoko nad głową.
Zerknął na słońce, próbując jednocześnie ocenić odległość od domu na wypadek, gdyby zdecydował się wracać.
Gladia wskazywała drugi koniec kamiennej ławki.
— To całkiem blisko ciebie — zauważył.
Rozłożyła ręce — Zaczynam się przyzwyczajać.
Usiadł zwrócony do niej twarzą, by uniknąć widoku słońca. Nachyliła się nad wodą i zerwała żółty, biało prążkowany wewnątrz, kielichowaty kwiatek, nic nadzwyczajnego.
— To roślina miejscowego pochodzenia. Większość kwiatów pochodzi z Ziemi.
Woda kapała z przerwanej łodyżki, gdy podała ostrożnie kwiat Baleyowi. Wyciągnął, równie ostrożnie rękę — Zabiłaś go — powiedział.
— To tylko kwiat. Są ich tysiące — I nagle, nim zdążył ująć kwiat, porwała go z powrotem. Oczy jej zapłonęły — Czy chcesz dać mi do zrozumienia, że mogłabym zabić człowieka, bo zerwałam kwiat?
Baley powiedział pojednawczo — Niczego nie daję do zrozumienia. Czy mogę go obejrzeć?
Właściwie nie miał ochoty dotykać kwiatu. Wyrósł on w wilgotnym gruncie i nosił jeszcze ślady błota. Jak mogli ci ludzie, tak ostrożni w kontaktach z Ziemianami i nawet ze sobą, być tak niedbali, stykając się ze zwykłym brudem?
Wziął jednak łodyżkę w dwa palce i przyjrzał się kwiatowi. — Kilka cienkich bibulastych płatków zakrzywiających się wokół wspólnego środka tworzyło kielich. Wewnątrz kryła się biała wypukłość, wilgotna, pokryta czarnymi włoskami, które drżały na wietrze.
— Nie powąchasz? — spytała Gladia.
Baley uświadomił sobie, że kwiat pachnie. Nachylił się: — Pachnie jak perfumy.
Gladia klasnęła w dłonie rozbawiona — To w twoim stylu. Przecież to perfumy pachną jak kwiaty.
Baley skinął smutno głową. Otwarta przestrzeń zaczynała dawać mu się we znaki. Cienie wydłużały się i otoczenie pomroczniało. Nie miał jednak zamiaru się poddawać. Zależało mu, jakkolwiek romantycznie by to wyglądało, na tym by z jego portretu znikły szare świetlne ściany.
Gladia zabrała kwiat, bez oporu ze strony Baleya. Powoli rozchylała płatki — Myślę, że każda kobieta pachnie inaczej…
— To zależy jakich perfum używa — zauważył Baley obojętnie.
— Wyobrażam sobie, że z bliska można to ocenić. Ja nie używam perfum, bo nikt nie zbliża się do mnie, nie licząc ciebie, w tej chwili.
Przypuszczam, że często stykasz się z zapachem perfum. Na Ziemi twoja żona jest zawsze przy tobie, nieprawdaż? — Skupiła całą uwagę na kwiatku starannie odbywając płatki.
— Nie przez cały czas, nie bezustannie — odparł.
— Ale przez większość czasu. I kiedy zechcesz…
Baley przerwał — Dlaczego doktor Leebig tak usilnie starał się nauczyć cię robotyki?
Z kwiatu została już tylko łodyżka z wewnętrzną wypukłością.
Gladia obracała ją w palcach a potem wrzuciła do sadzawki. — Myślę, że chciał bym została jego asystentką.
Читать дальше