— Chodź ze mną — poprosił David. — Chcę ci coś pokazać.
Kate nie mogła się powstrzymać. Drgnęła i gwałtownie cofnęła rękę.
Ale natychmiast zamaskowała mimowolne syknięcie jako kaszel i przedłużyła ruch dłoni, by zasłonić usta. Potem spokojnie ułożyła rękę na kołdrze.
Poczuła delikatne dotknięcie silnych, ciepłych palców — rozpoznawalnych natychmiast, mimo intkamowej rękawiczki, która musiała je okrywać. Poczuła, że sięgają do wnętrza jej dłoni. Starała się siedzieć spokojnie i nie przerywała jedzenia brzoskwini.
Przepraszam, ze przestraszałem. Nie mogłem uprzedzić
Pochyliła się nieco, by ukryć za plecami ruch własnych palców.
Bobby?
Kto inny? Niezłe więzienie.
W WormWorks, tak?
Tak. Sledzenie DNA. David pomógł. Metody Uchodźców. Mary pomogła. Cała rodzina wspólnie.
Nie powinienes przychodzić, odpisała pospiesznie. Tego chce Hiram. Złapać cię. Przynęta w pułapce.
Nie porzucę cię. Potrzebna. Bądź gotowa.
Raz probowałam. Ochrona ostłra, czujna.
Zaryzykowała szybkie spojrzenie w bok. Nie dostrzegła żadnego znaku jego obecności, nawet cienia, zagłębienia w pościeli, śladu zniekształceń. Najwyraźniej technologia intkamu rozwijała się równie szybko, jak WormCam.
Może nie będzie już okazji, pomyślała. Muszę mu powiedzieć.
Bobby Widziałam Davida. Ma Wiadomości. O tobie.
Co o mnie? Odpisywał ostrożnie, z wahaniem.
Twoja rodzina… Nie mogę tego zrobić, uznała. Pytaj Hirama, napisała rozgoryczona.
Ciebie pytam.
Urodziny Twoje.
Ciebie pytam. Ciebie pytam.
Kate nabrała tchu.
Nie to, co myślisz. Zastanów się. Hiram chciał dynastii. David rozczarowanie, poza kontrola. Matka duża niedogodność. Czyli, lepiej chłopiec bez matki.
Nie rozumiem. Mam matkę. Heather matka.
Zawahała się.
Nie, nie matka. Bobby, jesteś klonem.
David odsunął się trochę i włożył na głowę zimną obręcz Oka Duszy. Gdy zapadał się w wirtualną rzeczywistość, świat stał się ciemny i cichy. Przez krótką chwilę nie czuł nawet własnego ciała, nawet ściskanej w palcach drobnej i ciepłej dłoni Mary.
A potem wokół nich rozbłysły gwiazdy. Mary syknęła i chwyciła go za ramię.
Był zawieszony w trójwymiarowej dioramie gwiazd, rozrzuconych na czarnym aksamicie nieba, gęściejszych niż w najciemniejszą noc na pustyni. A jednak z wolna dostrzegał w nich strukturę. Wzdłuż niebiańskiego równika płynęła wielka rzeka światła — gwiazdy stłoczone tak blisko, że wyglądały jak lśniące obłoki. To Droga Mleczna, naturalnie: wielki gwiezdny dysk, w którego wnętrzu wciąż się znajdował.
Spojrzał w dół. Zobaczył swoje ciało, tak dobrze znajome, wyraźnie widoczne w złożonym świetle z licznych źródeł. Ale unosił się w blasku gwiazd bez żadnej osłony ani podparcia.
Mary płynęła obok, wciąż ściskając go za ramię. Jej dotyk dodawał otuchy. To dziwne, pomyślał; możemy cisnąć nasze umysły o dwa tysiące lat świetlnych od Ziemi, a jednak wciąż musimy trzymać się siebie. To nasze zwierzęce dziedzictwo, nigdy zbyt odległe od wrót świadomości.
Obce niebo nie było puste.
Wokół niego wisiały: słońce, słońce, planeta i księżyc, niczym trzy ciała niebieskie, od zawsze dominujące nad środowiskiem człowieka. Ale słońce było niezwykłe — nie pojedyncza gwiazda, jak na Ziemi, ale podwójna.
Większy obiekt był pomarańczowym olbrzymem, gasnącym i chłodnym. Poza żółto lśniącym jądrem składał się głównie z masy pomarańczowego gazu, coraz bardziej rozrzedzonego. Na dysku David dostrzegał liczne szczegóły: tańczące przy biegunach linie żółtobiałego światła i brzydkie blizny szaroczarnych plam wokół równika.
Pomarańczowy olbrzym był wyraźnie spłaszczony. Miał towarzysza, gwiazdę maleńką i niebieskawą, tak bliską, że krążyła niemal w rzadkiej zewnętrznej atmosferze giganta. David widział nawet wąską smugę gazu, wyrwaną z większej gwiazdy: wciąż jasna, zwijała się wokół towarzysza i opadała na powierzchnię — piekielny deszcz reagującego termojądrowo wodoru.
Spojrzał na planetę wiszącą mu pod stopami. Była kulą o pozornej wielkości piłki plażowej, w połowie oświetloną czerwonym i białym blaskiem gwiazd macierzystych. Ale wyraźnie nie miała atmosfery, a powierzchnię znaczyła sieć kraterów meteorytowych i górskich łańcuchów. Być może kiedyś posiadała atmosferę, a nawet oceany; mogła też być kamiennym lub metalicznym jądrem gazowego olbrzyma, dawnym Neptunem czy Uranem. Możliwe nawet, jak przypuszczał, że kiedyś rozwinęło się na niej życie. Jeśli tak, teraz uległo zniszczeniu albo uciekło, a na powierzchni wszelkie ślady jego istnienia wypaliło konające słońce.
Ale ten martwy, spalony świat miał księżyc. Choć mniejszy od planety, świecił jaśniej, odbijając większą część promieniowania obu gwiazd. Jego powierzchnia wydawała się całkiem gładka, przez co wyglądał jak kula bilardowa, wytoczona w jakiejś niebiańskiej obrabiarce. Kiedy jednak David przyjrzał się dokładniej, dostrzegł na całej powierzchni siatkę wąskich szczelin i grzbietów, niektóre długości setek kilometrów. Księżyc przypominał raczej, uznał po namyśle, jajko na twardo, którego skorupkę ktoś pracowicie, ale delikatnie opukiwał łyżeczką.
Ten księżyc był kulą lodu. Gładka powierzchnia to dowód niedawnego globalnego topnienia, zapewne wywołanego ekspansją gwiazdy macierzystej; grzbiety to linie styku płyt lodowych. Być może, jak na Europie, księżycu Jowisza, wciąż pozostała w głębi warstwa wody pod lodem — pradawny ocean, który mógłby jeszcze teraz służyć za kryjówkę dla cofającego się życia.
Westchnął. Nikt tego nie wie. A w tej chwili nikt nie ma dość czasu ani możliwości, żeby to sprawdzić. Pozostało jeszcze zbyt wiele do zrobienia, zbyt dużo miejsc do zbadania.
Ale to nie skalista planeta ani jej lodowy księżyc, ani nawet niezwykła podwójna gwiazda sprowadziły go tutaj. Chodziło o coś o wiele wspanialszego…
Obejrzał się i spojrzał ku gwiazdom.
Mgławica obejmowała połowę nieboskłonu.
Lśniła pasmem barw, od jaskrawego jasnego błękitu pośrodku, poprzez zieleń i pomarańcz, aż do przyciemnionego fioletu i czerwieni na peryferiach. Przypominała ogromną akwarelę z kolorami płynnie przechodzącymi jeden w drugi. Widział kolejne warstwy — tekstura i rozkład cieni sprawiały, że mgławica wydawała się zadziwiająco trójwymiarowa, z bardziej delikatną strukturą w samym jądrze.
Najbardziej uderzającą cechą obiektu był wzór ciemnych, obfitujących w pył obłoków, ułożonych tuż przed lśniącą masą w zdumiewająco wyraźną literę V — jak gdyby gigantyczny ptak podrywał się do lotu, uciekając przed płomieniem. A jeszcze bliżej, jak iskry z ogniska, jarzyła się cienka zasłona gwiazd, oddzielająca go od mgławicy. Wielka rzeka, która była galaktyką, płynęła wokół mgławicy i za nią, jakby ją okrążała.
Nawet kręcąc głową na boki, David nie potrafił uchwycić pełnej skali zjawiska. Czasami mgławica wydawała się tak bliska, że mógłby jej dotknąć, niczym ogromnej, dynamicznej płaskorzeźby. A czasem oddalała się, na pozór do nieskończoności. Wiedział, że jego wyobraźnia, przystosowana ewolucją do tysiąckilometrowej ziemskiej skali, nie radzi sobie z ogromnymi odległościami, z jakimi ma tutaj do czynienia.
Gdyby bowiem ziemskie słońce przesunąć do środka mgławicy, ludzie mogliby zbudować międzygwiezdne imperium, nie docierając do jej brzegu.
Читать дальше