Wprowadził równocześnie trzy kubiki do odtwarzaczy wywołując dzikie plątaniny dźwięków z głośników rozstawionych w pokoju. Stał na środku drżąc i odbierając tę nawałą dźwięku. Może po czterech minutach wyłączył dźwięk i polecił, aby telefon połączył go z Biurem Spełnienia.
— Moim przewodnikiem jest Martin Bollinger — powiedział. — Czy możecie mu przekazać, że chciałbym udać się do Domu Pożegnań tak szybko, jak to tylko możliwe?
Doktor James powiedział kiedyś Stauntowi, że odchodzący wychodzili ze stanu ożywienia pamięci w ekstazie i często byli w takim nastroju, że nalegali na odejście natychmiastowe, zanim minie im ten dobry nastrój. Wyzwalając się spod działania narkotyku Staunt na próżno oczekiwał ekstazy. Był zupełnie spokojny. Przez kilka minionych godzin, a może minut — nie miał pojęcia, jak długo trwało ożywienie pamięci — posmakował okruchów przeszłości. Powróciły doń urywki rozmów, wycinki krajobrazów, przypadkowe spotkania, nieuporządkowana, pozbawiona chronologii mieszanina wydarzeń. Muzyka i żona. Żona i muzyka. Niezbyt treściwa mieszanka, jak na sto trzydzieści sześć lat. Gdzie były burze? Gdzie huragany? Pojedyncza tragedia, owszem, a poza tym wszystko odbywało się w spokoju. Życie zbyt uporządkowane, zbyt trzeźwe, zbyt puste. Teraz, mając szansę je przeanalizować, zorientował się, że nie wyniósł zeń nic konkretnego poza aplauzem, który przeciekł mu przez palce, i poza miłością do Edith, ale nawet i ona utraciła całą swą magię. Gdzież był ten nadmiar wspomnianej miłości, który według doktora Jamesa mógł się okazać niebezpieczny? Może kontrolowano go zbyt dokładnie obniżając intensywność przeżyć? A może jego przeżycia nie były zbyt mocne? Stary, wysuszony, bezbarwny i rozrzedzony.
W odróżnieniu od innych nie poprosił natychmiast o odejście. Dlaczego miałby odchodzić bez tej ostatecznej ekstazy. Właściwie nie czuł się przygnębiony, ale z pewnością zawiedziony. Podróż w przeszłość wprowadziła go w stan jakiegoś zawieszenia, paraliżu woli, który pozostawił go w próżni wśród splątanych wątków spokojnego życia.
Chociaż Staunt nie był jeszcze gotów do odejścia, sprawy innych wyglądały inaczej.
— Zapraszamy pana na ceremonię pożegnalną Davida Goldinga — powiedziała panna Elliot w dzień po zabiegu ożywienia pamięci.
Golding był tym mężczyzną, który miał sześć żon. Niektóre przeżył, z niektórymi się rozwiódł, inne z nim się rozwiodły. Jego heroiczna męskość już gdzieś zniknęła. Był niski, skurczony, wyschnięty, a ponieważ był prawie ślepy, jego wychudła, nieciekawa twarz została zniekształcona wydatnymi stożkami aparatu optycznego. Mówiono, że miał sto dwadzieścia pięć lat, dla Staunta wyglądał jednak co najmniej na dwieście. Technicy z Domu Pożegnań przekształcili jednak staruszka w coś wspaniałego na ceremonię pożegnalną. Jego twarz jaśniała makijażem zacierającym wyżłobienia, jakie pojawiły się na niej w ciągu dziesięcioleci. Trzymał się prosto, niewątpliwie odzyskawszy nieco swej dawnej męskości pod wpływem jakiegoś narkotyku. Był odziany w lśniącą szatę. W Sali Pożegnań skupiła się wokół niego duża grupa krewnych i znajomych. Sala Pożegnań była obszernym, wesoło udekorowanym pomieszczeniem położonym w podziemiach obok sali rekreacyjnej. Gdy Staunt wszedł do sali, zaskoczyła go ilość osób. Tak dużo ich, tacy młodzi, tacy hałaśliwi.
Ella Freeman przysunęła się do niego i położyła wyschniętą dłoń na jego ramieniu.
— Popatrz, tam są jego dwie żony. Jednej nie widział od sześćdziesięciu lat. Są jego synowie. Wszyscy. Miał dwóch lub trzech z każdą żoną!
Ceremonia prowadzona przez stosunkowo młodego człowieka, który był przewodnikiem Goldinga, była elegijna w tonie, krótka i pogodna. Stojąc pod emblematem Biura Spełnienia — przeplecionymi kołami zębatymi — przewodnik wspomniał krótko filozofię udostępniania miejsca innym i piękno woli odejścia. Następnie w ogólnych słowach chwalił odchodzącego. Przemawiający po nim syn był już bardziej szczegółowy w pochwałach. Na koniec Seymour Church, który został wybrany, by reprezentować towarzyszy Goldinga z Domu Pożegnań, wyskrzeczał krótką, prawie niezrozumiałą mowę pożegnalną. Odchodzący też zabrał głos i w paru bełkotliwych słowach dziękował za długie i szczęśliwe życie. Wydawało się, że Golding niezupełnie rozumie, co się wokół niego dzieje. Siedział rozpromieniony na czymś w rodzaju tronu, ale był jakby śpiący, oderwany od rzeczywistości. Staunt zastanawiał się, czy był pod działaniem narkotyków.
Kiedy skończyły się przemówienia, podano przekąski. Następnie, w towarzystwie najbliższych krewnych, czyli około dwudziestu osób, Golding został przeprowadzony do pomieszczenia wewnętrznego Sali Pożegnań. Drzwi zamknęły się za nim. Przyjęcie trwało nadal.
W ciągu następnych pięciu tygodni odbyły się cztery takie uroczystości. Na dwóch z nich, z okazji odejścia Michaela Greena i Katherine Parks, poproszono Staunta o wygłoszenie mowy pożegnalnej. Z zadania tego wywiązał się z wdziękiem, spokojnym i jak mu się zdawało, wykazał się elokwencją. Na pożegnaniu Michaela Greena przemawiał przez dziesięć minut, na pożegnaniu Katherine Parks prawie przez piętnaście. Nie mówił o odchodzących, których poznał bardzo powierzchownie, ale o całej filozofii odejścia, o pięknie i tajemnicy aktu odrzucenia świata. Osoby wygłaszające przemówienia pożegnalne rzadko zdobywały się na takie wyczyny i wszyscy słuchali zafascynowani. Staunt podejrzewał, że gdyby sytuacja na to pozwalała, nagrodziliby go oklaskami.
Znalazł zatem nowe powołanie, a kilkoro odchodzących, których w ogóle nie znał, przyspieszyło nawet termin odejścia, żeby tylko Staunt przemawiał na uroczystości pożegnalnej. Nadeszło już lato i Arizona skąpana była w rozświetlonych falach upału. Staunt nie wychodził już wcale na zewnątrz. Dużo czasu spędzał w ośrodku rekreacyjnym, zbierając materiały do oratorium, które miał zamiar skomponować. Czytał mało. Muzyki nie słuchał wcale. Popadł w przyjemną, spokojną rutynę. Był w Domu Pożegnań już czwarty miesiąc. Oprócz Seymoura Churcha, który wciąż odmawiał odejścia, był mieszakńcem Domu Pożegnań o najdłuższym stażu. Pod koniec lipca Church wreszcie odszedł. Staunt oczywiście przemawiał wspominając o powolnym zbieraniu się Churcha do odejścia i trudno było mu nie wspomnieć o własnej podobnej postawie. Dlaczego zwlekam? Dlaczego nie wypowiadam tego ostatniego słowa? — zastanawiał się.
Paul odwiedzał go co kilka tygodni. Te spotkania były trudne. Paul wykazywał oznaki napięcia i zdenerwowania. Zdawało się, że za chwilę zapyta: „Dlaczego wreszcie nie odejdziesz?” Staunt nie potrafiłby mu na to odpowiedzieć. Przeczytał Hallama czterokrotnie. Filozoficznie i psychicznie był gotów do odejścia. A jednak nie odchodził.
Około połowy sierpnia do apartamentu Staunta wszedł Martin Bollinger trzymając w ręku arkusz papieru.
— Co to jest, Henry? — zapytał.
Staunt przypatrzył się bliżej trzymanej przez Bollingera kartce. Była to fotokopia arii z The New Inn.
— Gdzie to znalazłeś? — chciał się dowiedzieć.
— Ktoś z personelu trafił na nią sprzątając twój pokój.
— Myślałem, że mamy tu prawo do prywatności.
— To nie jest dochodzenie, Henry. Jestem po prostu ciekaw. Znowu zacząłeś komponować?
— To nic niewarte. Napisałem to parę miesięcy temu.
— Ta muzyka jest fascynująca — stwierdził Bollinger.
Читать дальше