Obawiał się zabrać do Montaigne’a, myśląc, że m0że i drugi wielki przewodnik jego młodości również stracił blask z upływem długich dziesięcioleci. Ale nie. Od razu opanowało go dawne oczarowanie. Nie mogą pogodzić się ze sposobem, w jaki ustalamy długość naszego życia. Zauważyłem, iż mędrcy uznają je za znacznie krótsze, niż się powszechnie uważa. „Co? — powiedział Kato Młodszy do ludzi, którzy usiłowali powstrzymać go od samobójstwa. — Czyż jestem obecnie w wieku, w którym można mi zarzucić, że umieram zbyt wcześnie?” Miał jednak tylko czterdzieści osiem lat. Uważał ten wiek za dojrzały, a nawet zaawansowany, zważywszy, jak niewielu ludzi go dożywało. (Tak! Tak! A dalej:) Gdziekolwiek twe życie kończy się, jest ono kompletne. Korzyść z życia nie polega na jego długości, ale na tym, jak je wykorzystamy. Wielu ludzi żyło długo, a przeżyło mało. Pamiętaj o tym tak długo, jak tu jesteś. To, aby czerpać z życia najlepsze, zależy tylko od twojej woli, a nie od ilości lat. Czy myślałeś, że nigdy nie dotrzesz do miejsca, do którego bez przerwy zmierzałeś? Nie ma takiej drogi, która nie miałaby końca. A jeżeli społeczeństwo jest dla ciebie pocieszeniem, to czyż świat nie zmierza w tę samą stronę, co ty? Tak. Doskonale. Staunt czytał długo w noc i zamówił butelką Chateau d’Yquem z dobrze zaopatrzonej piwniczki Domu Pożegnań. Wypił toast na cześć Montaigne’a winem, które pochodziło z tych samych stron, i czytał aż do rana. Nie ma takiej drogi, która nie miałaby końca.
Kiedy skończył z Montaigne’em, zabrał się do Bena Jonsona. Na początek poszły prace znane. Volpone, The Silent W oman i The Case is Altered. Potem przyszedł czas na czarne, wybuchowe sztuki późniejszego okresu. Bartholomew Fair, The New Inn i The Devil Is Ań Ass. Staunt zawsze odczuwał silny pociąg do autorów elżbietańskich, a szczególnie do Jonsona, tego iskrzącego się, żarliwego człowieka, którego burzliwe, pisane z rozmachem sztuki tchnęły przerażającą intensywnością, jakiej brakowało Shakespeare’owi, chociaż był większym poetą. Tak, jak to zawsze sobie obiecywał, Staunt pogrążył się w Jonsonie, dopóki dźwięk i rytm wiersza Jonsona nie zaczął rozbrzmiewać jak grzmot w jego przeciążonym mózgu, a umysł Jonsona nie zdawał się nakładać na jego własny. The Magnetic Lady, Cynthia’s Re-vels, Catiline his Conspiracy — żadna sztuka nie była zbyt ciemna, zbyt zamknięta dla Staunta w jego zachłanności. Pewnego popołudnia złapał się na nieoczekiwanej czynności. Zamówił w terminalu wydruk ostatnich stron pierwszego aktu The New Inn z szeroko rozstrzelonymi wierszami. Na górze strony napisał starannie The New Inn, opera Henry’ego Staunta według Bena Jonsona. Następnie rozpoczynając od długiego monologu Lovela: „Od tego zależy historia, mój panie”, Staunt zaczął wpisywać ołówkiem nuty poniżej tekstu z początku leniwie, później z coraz większą intensywnością w miarę, jak w jego umyśle zaczynały zarysowywać się kontury linii melodycznej. W ciągu kilku minut cały monolog przemienił w arię i Staunt naniósł nawet na marginesie uwagi odnośnie aranżacji. Styl muzyki wydał mu się obcy, oszczędny, powściągliwy, prowadzący dość surową, ciernistą i skomplikowaną melodię o dziwnie archaicznym posmaku. Tego rodzaju muzykę mógłby stworzyć Alban Berg, gdyby złożył dłuższą wizytę w siedemnastym wieku. Nie brzmiało to jak jego muzyka. Późny Staunt — pomyślał. Prawdopodobnie tej arii nie można było zaśpiewać. Nieważne. Tak chciała muza. Był to utwór skomponowany po wielu latach przerwy. Przyglądał się zakończonej arii z dumą, zdziwiony, że muzyka jeszcze może tak z niego wypływać, tryskając bez świadomego przymusu z jakiegoś głęboko ukrytego źródła.
Przez chwilę miał ochotę wprowadzić utwór do syntetyzera i uzyskać wstępną aranżację. Miał ochotę usłyszeć dźwięki, baryton dominujący nad rozśpiewanymi smyczkami. Mogło to skłonić go do napisania kolejnej i kolejnej strony. Opanował się jednak. Na świecie było już dość oper, których i tak nikt nie słuchał. Kręcąc głową, ze smutnym uśmiechem wypisał na stronie datę, numer opusu. Zrobił to z pamięci, nie mając katalogu i złożywszy stronę na pół, odłożył między papiery. W jego umyśle jednak muzyka nadal się rozwijała.
W czasie dziewiątego tygodnia pobytu w Domu Pożegnań Staunt czując, że się dusi, poszukał doktora Jamesa i poprosił o ożywienie pamięci. Wydawało mu się, że była 1to jedyna rzecz do zrobienia poza samym odejściem, a ostatnio nad odejściem prawie się nie zastanawiał. Skończył z Jonsonem i nie miał ochoty zamawiać innych książek. Od czasu do czasu oglądał jedną stronę The New Inn, ale nie wznowił pracy. W rozmowach z Bollingerem i innymi przypadkowymi gośćmi był ostrożny i powściągliwy. Zdał sobie sprawę, że popada w bezczynność przypominającą śmierć nie zbliżając się wcale do momentu odejścia. Nie wróci do poprzedniego życia, ale nie mógł jeszcze poddać się i odejść. Może ożywienie pamięci wytrąci go z tej bezczynności.
— Będzie to wymagało sześciogodzinnych przygotowań — powiedział doktor James pełen entuzjazmu w związku z pomysłem Staunta. — Mózg musi być oczyszczony ze wszystkich produktów zmęczenia, autonomiczny system nerwowy wymaga dostrojenia. Kiedy chciałby pan zacząć?
— Zaraz — powiedział Staunt.
Oczyścili go i dostroili, i zawieźli z powrotem do apartamentu, położyli do łóżka i podłączyli do monitora metabolicznego.
— Jeżeli będzie pan zbyt podniecony — wyjaśnił doktor James — monitor automatycznie dostosuje intensywność emocji.
Staunt chciał zaryzykować normalną intensywność, ale lekarz był stanowczy. Monitor pozostał podłączony.
— Nie obawiamy się bólu psychicznego — kontynuował wyjaśnienia doktor James. — To się nigdy nie zdarza. Czasami jednak nadmiar przypomnianej miłości, wybuch szczęścia może stanowić zbyt wiele.
Staunt skinął głową. Nie będzie się kłócił. Doktor wydobył strzykawkę i przytknął jej naddźwiękową głowicę do ramienia Staunta. Przez chwilę Staunt zastanawiał się, czy to wszystko nie jest jakąś sztuczką i czy lekarstwo nie spowoduje raczej jego odejścia, a nie podróży w czasie, ale odrzucił te nieuzasadnione pomysły. Strzykawka wydała krótki, brzęczący dźwięk i tajemniczy, ciemny płyn wdarł się w jego żyły.
Słyszy ostatnie głośne akordy The Trials oj Job i kurtyna w postaci czerwonego, gęstego światła wybucha z podłogi sceny. Aplauz. Publiczność wywołuje śpiewaków. Dyrygent wchodzi na scenę, kłania się, uśmiecha. Wychodzi nawet kierownik chóru. Kaskady aplauzu. Wszystko wokół niego wiruje w migotliwym świetle ruchomych kandelabrów opery w Haifie. Ktoś krzyczy mu do ucha niezrozumiałe, radosne słowa. Staunt zdaje sobie sprawę, że mówi po hebrajsku. Tak. Tak. Bardzo dziękuję. Ludzie chcą, żeby wstał i przyjął owację. Edith siedzi obok niego zarumieniona, podniecona. Jej oczy lśnią. Przypomina sobie datę: 9 września 1999.
— Niech cię zobaczą — szepcze Edith wśród wrzawy. Jakaś ręka spoczywa na jego ramieniu. Jakieś dzikie oczy patrzą mu w twarz. To Mannheim, krytyk.
— Opera stulecia! — woła.
Staunt zmusza się do wstania. Wywołują jego nazwisko. Staunt! Staunt! Staunt! Widownia należy do niego. Ma pod swoją komendą dwa tysiące rozszalałych Izraelczyków. Co ma im powiedzieć? Sieg! Heil! Sieg! Heil! Odrzuca myśl o tym makabrycznym żarcie. Wreszcie nie mówi nic, tylko macha ręką, uśmiecha się i opada na fotel. Edith z miłością klepie go po ramieniu. Jego rozpromieniona żona. Jego wieczór triumfu. W dzisiejszych czasach napisanie opery to ogromna praca. Taka premiera to niebiańskie przeżycie. Teraz widownia domaga się bisów. Dyrygent wraca na miejsce. Kurtyna znika. Hiob sam na scenie. Ostatnia odsłona. Dumny bas brzmi: „Uważaj, jestem grzeszny”, a głos Pana odpowiada mu z tysiąca głośników wypełniając cały świat •dźwiękiem: „Odziej się w majestat i wspaniałość”. Staunt płacze pod wpływem własnej muzyki. Nigdy nie zapomnę tego wieczoru, nawet gdybym miał żyć sto lat — postanawia.
Читать дальше