Winda zawiozła ich do olbrzymiej, jasno oświetlonej sali gdzieś głęboko pod ziemią. Był tu ruchomy chodnik. Panna Ełliot wprowadziła go nań i przejechali kilkaset metrów. U końca chodnika była duża sala rekreacyjna.
Na jej przeciwległym końcu podzielono ją na mniejsze salki. Staunt zobaczył tam ekrany i terminale, urządzenia do przegrywania oraz inny sprzęt, który każdy odchodzący miał też w swym apartamencie. Przychodzili tu oczywiście z poczucia samotności. Może przyjemniej było słuchać muzyki lub czytać w towarzystwie. Były również różne gry odpowiednie dla ludzi starych. Nic, co wymagało wysiłku lub zręczności. Szachy, podwójna orbita i inne takie gry. W drodze do grobu cofamy się do dzieciństwa.
Około pięćdziesięciu odchodzących znajdowało się w sali rekreacyjnej. Większość z nich wyglądała tak staro, jak owych czterech, którzy wyszli mu na spotkanie. Niektórzy wyglądali jeszcze starzej, chociaż byli również i tacy, którzy wyglądali młodo, jednak nie mniej niż na siedemdziesiąt lat. Staunt myślał z początku, że to może przewodnicy, ale na ich twarzach dostrzegł pewne łagodne rozluźnienie, które wydawało się typowe dla wszystkich odchodzących, wyraz niejasnego, bezmyślnego zadowolenia, rezygnacji, śmierci za życia. Okazuje się, że nie trzeba być posuniętym w latach, żeby czuć gotowość do odejścia.
— Czy mam pana przedstawić niektórym odchodzącym? — zapytała panna Elliot.
— Tak, proszę.
Oprowadziła go wokół. To jest Henry Staunt — powtarzała. — Znany kompozytor. Podawała mu również ich nazwiska. Żadnego z nich nie znał. David Golding, Michael Green, Ella Freeman, Seymour Church, Katherine Parks. Nazwiska. Zwiędłe twarze. Panna Elliot nic o nich nie mówiła, tak jak mówiła o nim. Nie powiedziała Ella Freeman, znana aktorka, ani też David Golding, znany astronauta, czy Seymour Church, znany finansista. Nie byli aktorkami, astronautami czy finansistami. Tylko Bóg jeden wiedział, kim byli. Panna Elliot nie mówiła nic, a Staunt nie miał dość energii, by zapytać. Księgowi, maklerzy, gospodynie domowe, nauczyciele, programiści. Mogli być czymkolwiek lub niczym. Po prostu ludzie. Zabytki minionych epok geologicznych. Tacy starzy. Prawie w żadnym z nich Staunt nie dostrzegł ani iskierki życia i po raz pierwszy zrozumiał, jakie miał szczęście osiągając swój wiek w tak dobrym stanie. Chodzące nieboszczyki. Seymour Church, znany ożywiony trup, Katherine Parks, znana lunatyczka. Zdawało się, że nikt z nich nigdy o nim nie słyszał. Staunt nie był tym zaskoczony. Nawet sławny kompozytor wcześnie dowiaduje się, że będzie sławny jedynie wśród mniejszości swoich rodaków. Ale te nieobecne spojrzenia, te nie patrzące oczy… Miło pana poznać, panie Stout. Jak się pan ma, panie Stint. Hallo. Hallo.
— Czy poznał pan kogoś interesującego? — zapytała panna Elliot przechodząc obok Staunta pół godziny później.
— Jestem bardziej zmęczony, niż przypuszczałem — powiedział Staunt. — Czy nie zechciałaby pani odprowadzić mnie do apartamentu?
Już zaczynał zapominać nazwiska innych odchodzących. Zamienił kilka słów z sześcioma czy siedmioma osobami, ale nie potrafili skoncentrować uwagi na rozmowie. Staunt też nie mógł, jak sam stwierdził. Starość musi być zaraźliwa — pomyślał. Trzydzieści minut wśród odchodzących i już jestem taki sam, jak oni. Muszą się stąd wydostać.
Panna Elliot odprowadziła go do pokoju. Falkenbridge, pielęgniarz, zjawił się nie wzywany i pomógł mu się rozebrać i położyć do łóżka. Staunt długo nie mógł zasnąć w nie swoim łóżku. Jego umysł pracował nieprzerwanie. To różnica czasu — pomyślał. Miał ochotę poprosić o środek nasenny, ale gdy próbował zdobyć się na wysiłek, by usiąść i wezwać pannę Elliot, ogarnął go nagle sen i pogrążył w czarnej otchłani.
W ciągu następnych kilku dni udało się Stauntowi poznać jeszcze szereg innych osób. Narzucił sobie takie zadanie. Przez całe życie Staunt usiłował, czasem z trudnością, pokonać granicę pomiędzy skrępowaniem a snobizmem starając się trzymać na uboczu, nie sprawiając równocześnie wrażenia, że odrzuca towarzystwo innych i właśnie teraz zależało mu szczególnie, żeby nie skryć się w samotności. Starał się spotykać z innymi odchodzącymi i robił, co mógł, żeby pokonać bariery oddzielające ich od niego.
Było już jednak trochę za późno na nawiązywanie nowych przyjaźni. Z trudem tylko udawało mu się przekazać im coś o sobie lub uzyskać od nich coś więcej niż informacje o codziennych sprawach. Jak podejrzewał, nie byli zbyt błyskotliwi. Byli to ludzie, którzy poza długowiecznością nie osiągnęli w życiu nic szczególnego. Staunt nie miał im tego za złe. Nie widział najmniejszego powodu, by każdy tryskał geniuszem twórczym, i lubił wiele osób, które nie mogły zaoferować mu niczego oprócz przyjaźni. Ci ludzie jednak, dobiegający właśnie kresu swych dni, byli już wypaleni przez czas i pozostało w nich tak mało, że brakowało im nawet zwykłego, ludzkiego ciepła. Na jego pytania odpowiadali automatycznie i rzadko sami pytali o coś. Kompozytor? A to ciekawe. Swego czasu słuchałem nieraz muzyki. Stauntowi udało się dowiedzieć, że Seymour Church przebywał w Domu Pożegnań od ośmiu miesięcy za namową syna, ale wcale nie miał ochoty odchodzić; że Ella Freeman miała romans (lub jej się tak zdawało) ponad sto lat temu z kimś, kto został później prezydentem, że David Golding był sześciokrotnie żonaty i był niezwykle z tego dumny; że każdy z odchodzących trzymał się kurczowo jakiegoś nieistotnego fragmentu życiorysu, który przydawał mu indywidualności. Staunt nie był jednak w stanie dotrzeć dalej niż do tego właśnie kawałka życiorysu. Albo nie było w nich nic innego, albo nie chcieli lub nie mogli otworzyć się przed nim. Nudne towarzystwo. Staunt nie mógł już jednak dobierać sobie znajomych ze względu na ich zalety.
Większość członków rodziny odwiedziła go w czasie pierwszego tygodnia pobytu w Arizonie. Pierwsi przyjechali Paul i młody Henry, syn Crystal. Zostali przez dwa dni. David, drugi syn Crystal, przyjechał nieco później wraz z żoną, dziećmi i jednym wnukiem. Następnie pojawiły się dwie córki Paula oraz cała grupa młodzieży. Wszyscy, nawet ci najmłodsi, przybierali wyraz słodkiego aż do mdłości szczęścia. Byli zdecydowani traktować odejście Staunta jako piękne wydarzenie. W rozmowach nigdy nie poruszali tematu odejścia opowiadając jedynie o plotkach rodzinnych, wiośnie, kwiatach, wspomnieniach. Staunt grał tę samą grę. Tak, jak i oni nie miał wcale ochoty na jakieś przeżycia emocjonalne. Chciałby wycofać się przyjaźnie z ich życia z uśmiechem, z ukłonem. Uważał zatem, aby w rozmowie nie powiedzieć nic, co by sugerowało, że wkrótce zamierza zakończyć życie. Zachowywał się, jak gdyby przyjechał w to pustynne miejsce na krótkie wakacje.
Jedyną osobą, która go nie odwiedziła, oprócz kilkorga praprawnuków, była jego córka Crystal. Kiedy usiłował do niej zatelefonować, nikt nie odpowiadał. Odwiedzający go goście nic o niej nie wspominali. Czy była chora? — zastanawiał się Staunt. — Może nie żyje?
— Co chcecie przede mną ukryć? — zapytał wreszcie syna. — Gdzie jest Crystal?
— Crystal czuje się dobrze.
— Nie o to pytałem. Dlaczego nie przyjechała?
— Tak naprawdę, to niezbyt dobrze się czuje.
— Tak, jak podejrzewałem. Jest poważnie chora i obawiacie się, że szok po tej wiadomości jeszcze bardziej pogorszy jej stan.
— Wcale tak nie jest — powiedział Paul kręcąc głową.
Читать дальше