— Czołem, Siegmundzie — wita się Quevedo, unikając jego wzroku.
Wstaje z platformy i zbiera porozrzucane części ubrania. Mamelon puszcza oczko do męża. Siegmund posyła jej całusa.
— Jedną chwilę, Jasonie — zagaja. — Miałem dzwonić do ciebie jutro, ale możemy załatwić to teraz. Chodzi o projekt — studium historyczne.
Quevedo robi wrażenie, jak gdyby marzył już tylko o opuszczeniu mieszkalni Kluverów, jednak Siegmund ciągnie dalej:
— Nissim Shawke przygotowuje odpowiedź na petycję z Chicago w sprawie ewentualnego anulowania norm ustalających współczynnik proporcji płci. Chce, bym zebrał trochę materiału, jak to wyglądało we wczesnych latach regulacji płci, kiedy rodzice sami wybierali płeć dziecka, nie oglądając się na resztę. Dwudziesty wiek to twoja specjalność, pomyślałem więc, że może mógłbyś…
— Jasne, oczywiście. Zabiorę się do tego jutro w pierwszej kolejności. Skontaktuj się ze mną. — Quevedo przesuwa się chyłkiem w stronę drzwi, gotów do ucieczki.
— Będą potrzebne dość szczegółowe dane — mówi dalej Siegmund — wpierw o średniowieczu jako epoce przypadkowych narodzin, później o tym, jak kształtowały się proporcje płci, a w końcu o początkach ery regulacji. Jak już dostanę to od ciebie, chyba poproszę Matterna o prognozę socjopolitycznych następstw…
— Późno już, Siegmundzie — przerywa mu Mamelon. — Jason zgodził się przecież, byście porozmawiali o tym jutro rano.
Quevedo przytakuje skinieniem głowy. Najwyraźniej spieszno mu się ulotnić, ale obawia się wyjść, gdy Siegmund zwraca się do niego. Młodzieniec uświadamia sobie, że znów zachował się jak nadgorliwiec. Zmienić wizerunek. Musi zmienić wizerunek.
Praca nie zając — nie ucieknie.
— Jasne — odzywa się. — Szczęść boże, Jasonie. Zadzwonię jutro. Quevedo z wdzięcznością daje nogę. Siegmund kładzie się
przy żonie.
— Nie widziałeś, że chciał już iść? — pyta Mamelon. — Jest tak okropnie nieśmiały.
— Biedny Jason — mówi Siegmund, pieszcząc jej gładki bok.
— U kogo byłeś dzisiaj?
— Rhea.
— Ciekawy wieczór?
— Bardzo. I to w zupełnie nieoczekiwany sposób. Powiedziała mi, że za bardzo się staram i powinienem być bardziej na luzie.
— Mądra dziewczyna. I co ty na to?
— Chyba ma rację. — Przygasza światło. — Gdybym tylko nauczył się traktować błahostki jak błahostki, podchodzić do pracy mniej serio. Spróbuję. Postaram się. To nie moja wina, że tak się angażuję we wszystko, co robię. Weźmy tę petycję z Chicago. Z całą pewnością nie możemy dopuścić do wolnego wy-boru płci dzieci. Skutki byłyby…
— Siegmundzie — Mamelon bierze go za rękę i przeciąga nią do sklepienia swojego brzucha. — Wolałabym posłuchać tego kiedy indziej. Pragnę cię. Mam nadzieję, że Rhea nie wycisnęła z ciebie wszystkich sił, bo tym razem Jason naprawdę nie spisał się zbyt dobrze.
— Cóż, podobno młodość nigdy nie traci krzepy.
Jasne, że da sobie radę. Całuje żonę i od razu w nią wchodzi.
— Kocham cię — mówi szeptem.
Moja żona. Jedyna, która się liczy. Żebym tylko nie zapomniał porozmawiać rano z Matternem. I z Quevedo. W każdym razie jutro po południu sprawozdanie znajdzie się na biurku zarządcy. Jak gdyby Shawke miał coś takiego jak biurko… Cytaty, statystyka, przypisy: układa w myślach wszystkie szczegóły raportu. Jednocześnie porusza się na Mamelon, doprowadzając ją do szybkiego i gwałtownego spełnienia.
Siegmund wjeżdża na 975 piętro, gdzie mieszczą się gabinety większości najważniejszych administratorów, takich jak Shawke, Freehouse, Holston, Donnelly czy Stevis. Ma przy sobie kostkę z petycją z Chicago i szkic odpowiedzi zredagowanej w imieniu Shawke'a, w której aż roi się od cytatów i danych dostarczonych przez Quevedo i Matterna. Przystaje na chwilę w korytarzu. Jak tu bogato. Jak spokojnie: żadnych szkrabów plączących się pod nogami, żadnych tłumów zapracowanego pospólstwa. Któregoś dnia też tu zamieszkam. Oczami wyobraźni widzi wspaniały apartament na którymś z poziomów mieszkalnych w Louisyille: trzy, może nawet cztery pokoje, gdzie niczym królowa bryluje jego Mamelon; Kipling Freehouse i Monroe Stevis wpadają na kolację razem z żonami; od czasu do czasu jakiś onieśmielony dawny przyjaciel wpada w odwiedziny z Chicago czy Szanghaju. Pełnia władzy i komfortu, odpowiedzialność i luksus — to jest to.
— Siegmund? — rozbrzmiewa z megafonu nad jego głową. — Jesteśmy tutaj, u Kiplinga.
Głos Shawke'a. Musieli zobaczyć go na ekranach skanerów. Natychmiast przybiera inny wyraz twarzy, zdając sobie sprawę, jak marzycielsko i nieobecnie musiał wyglądać przed chwilą. Służbowy od stóp do głów. Jest zły na siebie, że pozwolił sobie zapomnieć, iż mogą go obserwować. Zwraca się w lewo i anonsuje przed gabinetem Kiplinga Freehouse'a. Drzwi rozsuwają się.
Imponująca, owalna sala z wbudowanymi wokół oknami, wychodzącymi na fronton Monady 117, która zwęża się ku końcowi uwieńczonemu lądowiskiem. Siegmund jest zaskoczony ilością wysoko postawionych urzędników zgromadzonych w pomieszczeniu. Ich władcze fizjonomie oślepiają go. Kipling Freehouse, szef urzędu projekcji danych — postawny mężczyzna z pucołowatymi policzkami i krzaczastymi brwiami. Nissim Shawke. Lodowato uprzejmy Lewis Holston, ubrany jak zwykle w krzykliwie elegancki kostium. Mały krzywulec Monroe Stevis. Donnelly. Kinsella. Yaughan. Same tuzy. Poza drobnymi wyjątkami wszyscy, którzy cokolwiek znaczą w monadzie. Jeden nonszalant z psychobombą, wpuszczony do tego pokoju, za jednym zamachem unieszkodliwiłby cały rząd miastowca. Co za okropny kryzys ściągnął tu wszystkich ich naraz? Skamieniały ze zgrozy Siegmund z najwyższym trudem postępuje do przodu. Cherubinek wśród archaniołów. Zabłąkany w miejscu, gdzie tworzy się historia. Może posłali po niego, bo chcą, by decyzja, jaką mają podjąć w jakiejś kluczowej kwestii, zyskała też poparcie przedstawiciela młodego pokolenia przywódców. Siegmund czuje się oszałamiająco pochlebiony taką interpretacją sytuacji. Będę w tym uczestniczył, cokolwiek to jest. Wzbierające w nim poczucie własnej ważności przygasza blask aury otaczającej zarządców; krok zbliżającego się do nich młodzieńca robi się niemal niedbale rozkołysany. W tej samej chwili Siegmund zauważa, że w gabinecie są jeszcze inne osoby, których obecność nijak nie pasuje do jego hipotezy rządowej narady na szczycie. Rhea Freehouse? Jej niemrawy mąż, Paolo? A te panienki, góra piętnasto-, szesnastoletnie, w cieniusieńkich jak pajęczyna tkaninach? Przecież to kochanki możnych — podręczne. Wszyscy wiedzą, że administratorzy z Louisville trzymają po parę dziewczyn ekstra. Tylko co one robią tutaj? I teraz? Chichotki w przedpokoju historii? Nie ruszając się z miejsca, Nissim Shawke kiwa mu na powitanie i mówi:
— Witamy na przyjęciu. Powiedz tylko, jaki odurzacz, a na pewno się znajdzie. Dygot, ćmaga, milirozwlekacz, multiplekser — czego tylko dusza zapragnie.
Przyjęcie? Zwyczajne przyjęcie?
— Przyniosłem ten raport o proporcjach płci. Materiały historyczne, socjokomputacja…
— Do diabła z tym, Siegmundzie. Nie psuj zabawy. Zabawa?
Podchodzi do niego Rhea. Ma mętny wzrok i chwieje się na nogach — najwyraźniej pod wpływem odlotyny. Ale jej błyskotliwa inteligencja przebija nawet przez narkotyczne zamroczenie.
— Zapomniałeś, co ci mówiłam. Więcej luzu, Siegmundzie — szepcze, całując go w czubek nosa.
Odbiera od niego raport i kładzie go na biurku Freehouse'a. Przeciąga dłońmi po policzkach młodzieńca. Ma wilgotne palce. Siegmund nie zdziwiłby się, gdyby zostawiła mu na twarzy mokre plamy. Wino. Krew. Albo jeszcze coś innego.
Читать дальше