Powodowany owym samotnym wspomnieniem samotnego szczytu uosabiającego słowo „góra” Falk wyobrażał sobie, że jeśli tylko osiągną góry, tym samym znajdą się w Es Toch; nie zdawał sobie sprawy, że najpierw muszą przebyć las skalnych kolumn podtrzymujących niebo kontynentu. Pasma gór wypiętrzały się; dzień po dniu wpełzali coraz wyżej w świat skalnych szczytów, a ich cel wciąż leżał wyżej i dalej na południowy zachód. Wśród lasów, potoków i zanurzonych w chmurach ośnieżonych granitowych stoków co jakiś czas napotykali niewielki obóz lub wioskę. Często nie mogli ich wyminąć, gdyż nie pozwalała na to droga, którą szli. Jechali teraz na mułach, królewskim darze Księcia, ofiarowanych im przy odjeździe i nikt ich nie zatrzymywał. Estrel powiedziała, że ci górale, żyjący w przedsionku siedziby Shinga, byli ostrożnym ludem, ani wrogim, ani życzliwym dla obcych i najlepiej było pozostawić ich samych sobie.
Obozowanie w kwietniu w górach nie było przyjemne, dokuczał bowiem chłód, toteż skwapliwie skorzystali z nieoczekiwanego zaproszenia, jakie otrzymali od mieszkańców jednej z wiosek. Była to maleńka sadyba: cztery drewniane domy nad spienionym, huczącym potokiem w kanionie ukrytym w cieniu wielkich, spowitych burzowymi chmurami szczytów. Lecz miała swą nazwę, Besdio, i Estrel była tutaj kiedyś, wiele lat temu — jak mu powiedziała — kiedy była dzieckiem. Ludzie z Besdio, z których paru było tak samo jasnoskórych i rudowłosych jak Estrel, zamienili z nią kilka zdań. Rozmawiali w języku Wędrowców. Falk, który w rozmowie z Estrel zawsze używał lingalu, nie miał okazji nauczyć się tego języka Zachodu. Estrel wyjaśniła, skąd i dokąd idą, wskazując na wschód i zachód; górale kiwali obojętnie głowami przyglądając się jej uważnie, natomiast na Falka spoglądali tylko kątem oka. Zadali kilka pytań, wskazali miejsce na nocleg i hojnie obdarowali żywnością; wszystko to jednak czynili z jakąś chłodną obojętnością, która wzbudziła w Falku nieokreślony niepokój.
Niemniej jednak obora była ciepła, ogrzana ciepłem bijącym od bydła, kóz i drobiu, stłoczonych tam w posapującym, cuchnącym, zgodnym towarzystwie. Podczas gdy Estrel rozmawiała jeszcze z ich gospodarzami, Falk umknął do obory i rozgościł się tam. Na strychu, ponad przegrodami dla zwierząt, ułożył siano w luksusowe podwójne łoże i rozłożył na nim śpiwory. Kiedy przyszła Estrei, prawie już spał, lecz rozbudził się na tyle, aby zauważyć:
— Cieszę się, że przyszłaś… Czuć tu coś, tylko nie wiem co.
— A ja czuję coś jeszcze.
Nigdy dotąd Estrel nie zbliżyła się tak bardzo do granicy żartu; więc Falk przyjrzał się jej nieco zdziwiony.
— Jesteś szczęśliwa zbliżając się do Miasta, prawda? — zapytał. — Też chciałbym…
— Dlaczego nie miałabym być? Mam nadzieję odnaleźć tam rodaków, a jeśli mnie się nie uda, pomogą mi Władcy. I ty również odnajdziesz tam to, czego szukasz. Znowu obejmiesz swe dziedzictwo.
— Moje dziedzictwo? Myślałem, że uważasz mnie za Wytartego?
— Ciebie? Nigdy! Chyba sam nie wierzysz, Falk, że to Shinga byli tymi, którzy tak okrutnie zabawili się twoim umysłem? Powiedziałeś to już kiedyś, jeszcze na równinach, nie zrozumiałam cię wtedy. Jak możesz uważać siebie za Wytartego, za jakiegokolwiek zwyczajnego człowieka? Ty nie jesteś Ziemianinem!
Rzadko zdarzało się jej mówić tak stanowczo. To, co powiedziała, dodało mu otuchy, współgrając z jego własną nadzieją. Lecz sposób, w jaki to powiedziała, zaintrygował go, gdyż od dłuższego już czasu była milcząca i nieszczęśliwa. Potem dostrzegł coś zwisającego na rzemieniu zawiązanym wokół jej szyi.
— Podarowali ci amulet.
To było źródło jej optymizmu.
— Tak — powiedziała, spoglądając z zadowoleniem na wisiorek. — Wyznajemy tę samą wiarę. Teraz wszystko pójdzie już dobrze.
Uśmiechnął się w duchu nad jej przesądem, lecz był zadowolony, że przyniosło to jej pociechę. Kiedy zasypiał, miał świadomość, że Estrel czuwa wpatrując się w ciemność pełną odoru, cichych oddechów i obecności zwierząt. Kiedy kogut zapiał przed świtem, słyszał, jak szepcze modlitwy do swego amuletu w języku, którego nie rozumiał.
Wyruszyli w drogę, obierając ścieżkę, która wiła się na południe od zanurzonych w ciemnych chmurach wierzchołków. Do przebycia pozostał im bastion wielkiej góry; wspinali się nań przez cztery dni, aż w końcu powietrze stało się rzadkie i lodowate, niebo ciemnoniebieskie, a kwietniowe słońce błyszczało oślepiająco na kędzierzawych grzbietach sunących po niebie baranków, których cienie zdawały się skubać trawę leżących daleko w dole łąk. Potem, kiedy osiągnęli już najwyższy punkt przełęczy, niebo pociemniało i na nagie skały spadł śnieg pokrywając rozległe puste zbocza czerwienią i szarością. Na przełęczy stała chata dla podróżnych, w której stłoczyli się wraz z mułami, aż w końcu śnieg przestał padać i mogli zacząć schodzić.
— Teraz będzie już łatwo — powiedziała Estrel odwracając się, aby spojrzeć na Falka ponad podskakującym zadem muła. W odpowiedzi jego muł nastrzygł uszami, a on uśmiechnął się, chociaż ogarnął go strach, który stawał się coraz to większy, w miarę jak posuwali się dalej w dół, ku Es Toch.
A zbliżali się coraz bardziej i hardziej — ścieżka. rozwinęła się w drogę — widzieli chaty, zagrody, domy, lecz niewielu mieszkańców, gdyż zimna i deszczowa pogoda zatrzymywała ludzi pod dachami. Tylko dwoje wędrowców podążało dalej na grzbietach idących truchtem mułów, wśród zacinającego deszczu. Trzeci z kolei poranek od chwili, gdy zeszli z przełęczy, zaświtał jasny i pogodny. Mniej więcej po dwóch godzinach jazdy Falk zatrzymał muła i spojrzał pytająco na Estrel.
— O co chodzi, Falk?
— Dotarliśmy… To jest Es Toch, prawda?
Wokół nich rozpościerała się równina, choć odległe szczyty zamykały horyzont z każdej strony. Pastwiska i pola, przez które dotychczas jechali, ustąpiły miejsca domom, całemu mrowiu domów. Były tam chaty, szałasy, piętrowe budynki, gospody, warsztaty i stragany, gdzie wytwarzano, sprzedawano i wymieniano towary. Wszędzie było pełno dzieci i dorosłych, tłoczących się na głównej ulicy i dochodzących do niej bocznych drogach; piesi, konni, na mułach i śmigaczach, wszyscy w bezustannym ruchu. Był to tłum — jednak rzadki, ospały i zaabsorbowany, brudny, ponury i jaskrawy, przewalający się pod błyszczącym ciemnym niebem górskiego poranka.
— Mamy jeszcze z górą milę do Es Toch.
— Więc czym jest to miasto?
— To peryferie miasta.
Falk rozglądał się dookoła, skonsternowany i podniecony. Droga, którą szedł tak długo od Domu we Wschodnim Lesie, zmieniła się teraz w ulicę, prowadzącą aż nadto szybko do swego końca. Gdy jechali na mułach środkiem ulicy, ludzie przyglądali się im, ale nikt nie zatrzymał się ani nie odezwał. Przechodzące kobiety odwracały twarze. Tylko nieliczne obdarte dzieci gapiły się na nich lub wytykały palcami, aby zaraz potem zniknąć z krzykiem w zawalonych odpadkami zaułkach czy za jakąś chatą. Nie tego spodziewał się Falk — lecz czegóż właściwie oczekiwał?
— Nie wiedziałem, że na świecie jest aż tyle ludzi — powiedział w końcu. — Roją się wokół Shinga jak muchy nad gnojem.
— Larwy much najlepiej rozwijają się na gnoju — odparła sucho Estrel. Potem, spoglądając mu w oczy, wyciągnęła rękę i delikatnie dotknęła jego dłoni. — Ci tutaj to wyrzutki i pochlebcy, motłoch trzymany za murami. Wjedźmy tylko do miasta, do prawdziwego Miasta. Przebyliśmy długą drogę, żeby je zobaczyć…
Читать дальше