Patrząc na mapę, zastanawiałem się, czy te czerwone światełka oznaczają już miliony chorych pasożytów, czy dwieście martwych małp. Różne myśli chodziły mi po głowie. A jeżeli ktoś nieopacznie przestawił przecinek, robiąc obliczenia, albo się wygadał? A może w całym planie jest jakiś tak drobny a istotny błąd, że nie byliśmy w stanie go dostrzec.
Nagle jedno ze światełek zamigotało na zielono. Dokładnie na środku mapy. Wszyscy poderwali się z miejsc. Z nadajnika rozległ się głos.
— Tu stacja Dixie w Little Rock. — To był bardzo zmęczony głos. — Bardzo pilnie potrzebujemy pomocy. Ktokolwiek nas słyszy, proszę przekazać wiadomość: w Little Rock w Arkansas panuje straszliwa epidemia. Proszę zawiadomić Czerwony Krzyż. Jesteśmy w rękach… — Przerwano połączenie. Odetchnąłem z ulgą. Mary pocałowała mnie. Powoli zaczynałem się odprężać. Moja radość była ogromna. Zobaczyłem, że zielone światło pojawiło się nie nie tylko w Little Rock, ale także na zachodzie w Oklahomie. Potem zapaliły się następne dwa, jedno w Nebrasce i drugie na granicy z Kanadą. Nagle znowu włączył się nadajnik. Jeszcze jedno doniesienie o epidemii.
— Trochę jak w noc wyborów, co? — odezwał się Martinez.
— Rzeczywiście — zgodził się Prezydent. — Tylko, że wtedy nie łączyliśmy się z Nowym Meksykiem — to mówiąc, wskazał mapę, w Chihuahua zapłonęły zielone światełka.
— Masz rację, George. Będzie trochę spraw do uporządkowania, kiedy to wszystko się skończy.
Prezydent nie odpowiedział — był zamyślony. Spostrzegł, że mu się przyglądam i uśmiechnął się. Chyba wszyscy tak, jak ja poczuli się odprężeni. Prezydent rozejrzał się po sali.
— Czy ktoś ma ochotę na kolację, bo ja pierwszy raz od bardzo wielu dni jestem strasznie głodny.
Następnego popołudnia mapa była już bardziej zielona niż czerwona. Rextonowi udało się załatwić dwa komputery podłączone do centrum dowodzenia w Nowym Pentagonie.
Mieliśmy teraz dokładny wgląd w sytuację. Dane na monitorach zmieniały się. Bez przerwy pokazywano obliczany na bieżąco czas drugiego zrzutu z odtrutką — siedemnasta czterdzieści trzy.
Rexton wstał.
— Ustalam czas drugiego zrzutu na siedemnastą czterdzieści pięć — zdecydował. — Pozwoli pan Prezydencie, że państwa przeproszę?
— Oczywiście.
— A wy dwaj Don Kichoci, jeżeli nadal jesteście zdecydowani iść, to czas na nas — Rexton zwrócił się do mnie i do ojca.
Wstałem.
— Mary poczekaj na mnie.
Wcześniej po wielu dyskusjach ustaliliśmy, że Mary jednak nie weźmie w tym udziału.
— Proponuję — odezwał się Prezydent — żeby pani Nivens została tutaj. Myślę, że może czuć się tutaj jak w domu. — Mówiąc to, uśmiechnął się uprzejmie.
— Dziękuję, sir — odpowiedziała. Pułkownik Gisby miał bardzo dziwną minę.
Dwie godziny zbliżaliśmy się do celu. Drzwi samolotu otworzyły się. Ojciec i ja byliśmy ostatni w kolejce. Ręce mi się spociły, ogarnął mnie strach, nigdy nie lubiłem skakać.
ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY CZWARTY
W przydzielonym mi obszarze sprawdzałem wszystkie budynki z pistoletem gotowym do strzału w jednej ręce i strzykawką z odtrutką w drugiej. Znajdowałem się w jakiejś starej dzielnicy slamsów — Jefferson. Te domy miały chyba z pięćdziesiąt lat. Zrobiłem już ponad dwadzieścia zastrzyków, zostało mi jeszcze trzydzieści i wtedy wreszcie będę mógł wrócić do Mary. Byłem już zupełnie wykończony i miałem tego dość.
Doskonale wiedziałem, dlaczego tu przyjechałem — nie przez ciekawość. Chciałem zobaczyć, jak umierają. Chciałem patrzeć, jak będą ginęły i zobaczyć je martwe. Wciąż miałem w sobie tę straszliwą nienawiść i wciąż była silniejsza niż wszystko inne. Ale teraz, kiedy ich śmierć stała się faktem, chciałem po prostu wrócić do domu i zapomnieć.
Nasze zadanie nie było trudne. Męczyły nas nieustanne ataki mdłości. Na szczęście dotychczas nie spostrzegłem ani jednego żywego pasożyta, martwych leżało wszędzie pełno. Zastrzeliłem przemykającego chyłkiem psa, bo wydawało mi się, że ma coś na plecach. Nie byłem pewien, ale wolałem nie ryzykować.
Najtrudniejszy do zniesienia był ten zapach. Wszędzie unosił się smród niemytych i chorych ludzkich ciał.
Szedłem wyludnioną ulicą. Wszyscy chorowali, więc nikt nie wychodził z domów. Nagle zza rogu wyłonił się mężczyzna. Podszedł do mnie, zataczając się i spojrzał mi w oczy. Były puste i nieobecne.
— Hej! — krzyknąłem do niego. — Jesteś chory, mam coś, czego potrzebujesz.
Chyba nie zrozumiał moich intencji, bo próbował mnie uderzyć. Obezwładniłem go jednym ciosem. Upadł twarzą do ziemi. Na plecach miał ślad po pasożycie. Znalazłem jakieś czyste miejsce w okolicach nerek i zrobiłem zastrzyk.
W następnym domu na pierwszym piętrze znalazłem siedmioro ludzi. Większość z nich była w tak złym stanie, że nie próbowałem im nic tłumaczyć, po prostu robiłem zastrzyki. Szybko wbiegłem na następne piętro. Było tak samo.
Na samej górze znalazłem trzy puste mieszkania. Przy jednych drzwiach musiałem odstrzelić zamek, żeby dostać się do środka. W czwartym znalazłem ludzi — w kuchni na podłodze leżała kobieta z raną głowy. Na jej ramionach ciągle znajdował się pasożyt, tym razem już martwy. Zostawiłem ją i poszedłem do innych pomieszczeń.
W łazience w wannie leżał mężczyzna. Głowę miał opuszczoną na piersi. Kiedy podszedłem, zobaczyłem, że ma otwarte żyły. Pochyliłem się nad nim. Pomyślałem, że nie żyje, ale otworzył oczy i spojrzał na mnie.
— Spóźniłeś się — wyszeptał z trudem. — Zabiłem swoją żonę.
„A może przyszedłem za wcześnie…” — pomyślałem. Widziałem, że stracił dużo krwi, a jego twarz stała się całkiem szara. Chyba nie było już dla niego szansy. Patrząc na niego, zastanawiałem się, czy zmarnować zastrzyk.
— Moja mała córeczka… — odezwał się resztą sił.
— Twoja córka? — krzyknąłem. — Gdzie ona jest?
Jego oczy błysnęły na chwilę, ale nie zdołał już nic powiedzieć. Jego głowa opadła bezwładnie. Potrząsnąłem nim, a potem dotknąłem jego szyi, jednak nie mogłem wyczuć pulsu.
Dziewczynkę znalazłem w drugim pokoju. Miała może osiem lat. Kiedy mnie zobaczyła, wstała, wyciągnęła do mnie ramiona.
— Tatusiu! — zawołała.
— Już dobrze, spokojnie — starałem się mówić jak najłagodniej. — Tatuś zaopiekuje się tobą.
Zrobiłem jej zastrzyk w nogę, nie przypuszczam, żeby to w ogóle zauważyła.
Odwróciłem się, żeby wyjść.
— Chcę pić. Daj mi szklankę wody — poprosiła cicho. — Musiałem więc jeszcze raz wejść do kuchni. Kiedy podawałem jej wodę, mój nadajnik dał o sobie znać.
— Synu, słyszysz mnie? — to był Starzec.
— Tak. Co się stało?
— Jestem w małym parku niedaleko ciebie. Mam kłopoty. — Możesz tu przyjść?
— Idę! — zawołałem.
Nie mogłem jednak zostawić mojej małej przyjaciółki w domu, w którym leżeli jej martwi rodzice.
Wziąłem ją pod pachę i zbiegłem ze schodów. Kiedy byłem na pierwszym piętrze, wpadłem do jakiegoś mieszkania i położyłem dziewczynkę na kanapie. Ludzie, którzy tam mieszkali, byli również chorzy i pewnie nie będą mogli właściwie się nią zająć. Tylko tyle mogłem zrobić dla małej.
— Pośpiesz się, synu! — Usłyszałem.
— Śpieszę się, jak mogę — rzuciłem.
Wybiegłem na ulicę. Teren ojca przylegał do mojego od północnej strony, widziałem tam taki mały skwer. Przyśpieszyłem.
Читать дальше