Uderzył maczetą w kępę ciernistych krzewów i, potykając się o długie konary, przedarł przez zarośla. Zobaczył wówczas znajome, miniaturowe pola, otoczone kolczastymi krzewami. Pod stopami miał grubą warstwę gnijących liści, przez którą nie mogło się przedostać nawet pojedyncze źdźbło trawy.
Zatrzymał się nagle. Na burej, błotnistej powierzchni zauważył jakąś nierówność i poczuł fetor unoszący się z miejsca, z którego niedawno usunięto zielonkawo-szary muł.
Przyklęknął i na czworakach okrążył ten skrawek. Nie znał się na śladach, ale wydało mu się, że musiała tu mieć miejsce bójka. Muł nie zdążył jeszcze wyschnąć, a więc wszystko działo się bardzo niedawno. Przyjrzał się zaroślom otaczającym ten niewielki plac. Było to doskonałe miejsce na zasadzkę. Jeżeli przechodził tędy Kamil… O, tam…
Starając się nie zniszczyć śladów, Dan przeszedł na drugą stronę polany. Nie mylił się! Na gałęziach niektórych krzaków widać było ślady maczety. A więc ten, kto tędy szedł wyposażony był w przepisowy sprzęt terenowy… I ktoś czekał tutaj na niego…
A może to wcale nie ktoś, lecz coś? Może to te kuliste stworzenia? Lub właściciele nietypowego pełzacza i mordercy z tamtej doliny?
Co do jednego Dan miał absolutną pewność: znalazł miejsce, w którym Ali został zaskoczony. I nie tylko zaskoczony, ale również pokonany przez nieznaną siłę i uprowadzony. Jeszcze raz przyjrzał się bacznie krzewom. Ale nie znalazł żadnych więcej śladów. Wyglądało na to, że łowca, mając już ofiarę w ręku, po prostu ulotnił się.
Dan drgnął słysząc trzaski w zaroślach. Odwrócił się w stronę, skąd dochodziły i wycelował w to miejsce swój rozpylacz promieni usypiających. Pośród liści ukazała się brązowa, znajoma twarz Mury. Dan przywołał go ręką na polanę. Nie musiał wskazywać miejsca walki — steward już je zauważył.
— Tutaj go złapali — stwierdził Dan.
— Ale kto lub co to jest? — zastanawiał się głośno Mura. Chwilę później dodał jeszcze jedno pytanie, na które nie znali odpowiedzi:
— I jak się stąd wydostali?
— Ślady pełzacza prowadziły prosto w ścianę klifu — przypomniał Dan.
Steward zbadał obrzeże polanki.
— Na pewno nie ma tu żadnych drzwi zapadowych — stwierdził zaniepokojony, jakby rzeczywiście sądził, że znajdzie coś tak prymitywnego. — Pozostaje tylko powietrze — uniósł rękę w górę akurat wtedy, gdy rozległ się warkot szperacza z Kostim na pokładzie.
— Ale przecież coś usłyszelibyśmy, zobaczyli… — oponował Dan, cały czas zastanawiając się, czy rzeczywiście byliby w stanie coś usłyszeć… On był na drugim końcu doliny, gdy do Tau dotarło to wołanie o pomoc. A od miejsca w którym teraz stali do punktu, w którym czekał medyk, było przynajmniej trzy kilometry nierównego terenu.
— Coś mniejszego od naszych kapsuł — Mura ciągle rozważał możliwości.
— Wtedy mogli uciec stąd niezauważeni. Jednego jesteśmy pewni — to oni zabrali Kamila i trzeba się dowiedzieć, kim są ci „oni”. I gdzie są…
Przedarli się przez zarośla na otwartą przestrzeń, skąd dali znak Kostiemu, żeby wylądował.
— Znaleźliście go? — zawołał jeszcze z maszyny pilot.
— Znaleźliśmy miejsce, z którego ktoś go porwał. — Mura podszedł do klawiatury nadajnika.
Dan spojrzał jeszcze raz na złowieszczą dolinę. Nagle jego uwagę przyciągnęło coś, co działo się na wyższych poziomach otaczających ich klifów. Nie zauważył przedtem, że słońce znikło, gdy oni przeszukiwali zarośla. Teraz zbierały się chmury. Ale nie tylko chmury.
Zniknęły nagie, gdzieniegdzie pokryte śniegiem szczyty gór, które tak ostro i wyraziście wbijały się w bezbarwne niebo nad Otchłanią, gdy obserwowali sunący ze śmiertelną szybkością statek. Tam gdzie przedtem widać było skały, teraz kłębiła się mgła. Była tak gęsta, że wymazała połowę horyzontu, zupełnie jakby malarz zamalował pędzlem połowę nieudanego pejzażu. Opadała na nich jakaś zasłona i w ciągu kilku sekund odcięła ich od reszty świata. Zagubić się w czymś takim! — pomyślał lekko zaniepokojony Dan.
— Spójrzcie! — podbiegł do szperacza i szarpnął ramię Mury wskazując na szybko znikające wzgórza. — Spójrzcie na to!
Kosti wyrzucił z siebie jakieś przekleństwo w bełkotliwym języku mieszkańców Wenus. Mura słuchał Dana i patrzył. Na północy znikała właśnie kolejna, ogromna część krajobrazu. Zauważyli jeszcze coś: ze szczytów klifów unosiły się kłęby szaro-żółtych oparów, które przywierały do skał i zakrywały ich kontury. Nie mieli pojęcia, czy to wszystko było tą samą substancją, ale niewątpliwie nie wyglądało to obiecująco. Stopniowo zbliżali się do siebie, trochę z powodu nieuświadomionego strachu, a trochę dlatego że zaczai ich przenikać chłód.
Z odrętwienia wyrwał zwiadowców trzask nadajnika, przez który wzywano ich na statek. Tam również zauważono niepokojące zmiany w górach i obu szperaczom wydano polecenie natychmiastowego powrotu.
W atmosferze nadal wszystko ulegało zmianie — mgły jakby wzmogły prędkość rozprzestrzeniania się.
Kłęby pary nad skałami łączyły się z sobą i tworzyły jednolitą zasłonę, która opadała i dokładnie wypełniała wszystkie zakątki.
Kosti obserwował to z trwogą w oczach.
— Musimy odlecieć jak najdalej od kotlin. Ta substancja porusza się zbyt szybko. Możemy spróbować dotrzeć do bazy na promieniu wodzącym, ale to dla mnie ostateczność…
Zanim zdążyli oderwać się od podłoża, mgła dotknęła już dna doliny i kłębiła się nad nierówną powierzchnią wypalonego lądu. Góry zniknęły, a podnóża wzgórz szybko wchłaniała tajemnicza materia. Cały ten proces wymazywania stałego lądu i zastępowania go brudną, kotłującą się substancją był niesamowity i przerażający jednocześnie. Wpatrywali się w wirujące opary, które w zetknięciu z obcą strukturą — ziemią — zastygały w bezruchu.
Kosti osiągnął maksymalną prędkość, ale nie zdążyli nawet przelecieć dwóch kilometrów, gdy zmuszony był wyhamować. Mgła wylewała się nie tylko z kotlin, ale również z terenów pod nimi. Kłęby oparów tworzyły coraz gęstszą ścianę.
Nie groziło im niebezpieczeństwo zagubienia się. Piskliwy dźwięk w słuchawkach nieomylnie prowadził ich w kierunku bazy. Ten fakt jednak nie wystarczał, by poczuli się lepiej lecąc po omacku przez gęstą jak mleko mgłę.
Otaczająca ich zewsząd substancja tworzyła zawiesiste pęcherzyki na osłonie kapsuły. Jedynie dzięki monotonnemu szumowi radaru nie stracili kontaktu z rzeczywistością.
— Mam nadzieję, że chłopcom udało się dotrzeć, zanim przyszło to najgorsze. — Kosti przerwał pełną napięcia ciszę.
— Jeśli nie, to będą musieli lądować i poczekać, aż to paskudztwo opadnie — rzekł Mura.
Kosti zwolnił jeszcze raz, gdy szum radaru wzmógł się.
— Nie mogę przecież zderzyć się z naszą poczciwą staruszką…
We mgle zanikało zupełnie wyczucie kierunku czy odległości. Może w tej chwili są trzysta metrów nad ziemią, a może tylko dwa metry. Kosti pochylił się nad przyrządami. Jego zazwyczaj dobroduszna twarz wydłużyła się i wyostrzyła od napięcia. Oczy przesuwał z zegarów na mgłę, i znowu na zegary.
Wreszcie ujrzeli statek — jego mroczna sylwetka wynurzała się zza mglistej zasłony. Kosti z mistrzowską precyzją skierował kapsułę w dół i usłyszeli zgrzyt żużlu pod płozami. Pilot nie spieszył się z wychodzeniem. Otarł wierzchem dłoni spoconą twarz. Mura przesunął się do przodu i poklepał wielkiego człowieka po plecach.
Читать дальше