Przypominało to egzekucję. Billy był zupełnie odrętwiały, kiedy ojciec zaniósł go z natrysków na basen. Oczy miał zamknięte. Kiedy je otworzył, znajdował się na dnie basenu i dookoła rozlegała się piękna muzyka. Stracił przytomność, ale muzyka nie milkła. Jak przez mgłę czuł, że ktoś go ratuje. Wcale sobie tego nie życzył.
* * *
Stamtąd przeskoczył w rok 1955. Miał czterdzieści jeden lat i odwiedzał swoją niedołężną matkę w Pine Knoll, w domu starców, gdzie umieścił ją zaledwie przed miesiącem. Zachorowała na zapalenie płuc i uważano, że już z tego nie wyjdzie. Żyła jednak jeszcze przez wiele lat.
Straciła prawie całkiem głos i Billy, żeby ją słyszeć, musiał przyłożyć ucho do jej pergaminowych warg. Miała widocznie coś bardzo ważnego do powiedzenia.
— Dlaczego…? — zaczęła i umilkła. Była zbyt słaba. Miała nadzieję, że nie będzie musiała kończyć zdania, że Billy za nią dokończy.
Billy jednak nie miał pojęcia, o co jej chodzi.
— Co dlaczego, mamo? — spytał.
Przełknęła z trudem, kapnęło jej kilka łez. Potem zebrała energię całego swego schorowanego ciała, od koniuszków palców. Zebrała jej tyle, że mogła wyszeptać całe zdanie:
— Dlaczego ja się tak zestarzałam?
* * *
Stara matka Billy’ego straciła przytomność i ładna pielęgniarka wyprowadziła go z pokoju. Właśnie korytarzem przewożono ciało starca przykryte prześcieradłem. Swego czasu był słynnym maratończykiem. Zdarza się. Działo się to, jeszcze zanim Billy doznał uszkodzenia głowy w katastrofie lotniczej i zanim zaczął wypowiadać się na temat latających talerzy i podróży w czasie.
Billy usiadł w poczekalni. Nie był wtedy jeszcze wdowcem. Wyczuł coś twardego pod siedzeniem wyściełanego fotela. Sięgnął tam i znalazł książkę Williama Bradforda Huie pod tytułem Egzekucja szeregowego Słowika . Była to dokumentalna relacja o śmierci przed amerykańskim plutonem egzekucyjnym szeregowego Eddie’ego D. Słowika, numer ewidencyjny 36 896 415, jedynego amerykańskiego żołnierza rozstrzelanego za tchórzostwo od czasu wojny domowej. Zdarza się.
Billy przeczytał orzeczenie wojskowego sędziego, który rozpatrywał apelację. Kończyło się ono tak:
„Szeregowy Słowik rzucił otwarte wyzwanie władzy państwowej i dyscyplina w przyszłości zależeć będzie od tego, czy zdecydowanie odpowiemy na to wyzwanie. Jeśli dezercja ma być karana śmiercią, to należy w tym wypadku zastosować karę śmierci nie jako środek karny czy zadośćuczynienie, ale po to, aby utrzymać dyscyplinę, bez której żadna armia nie może stawiać czoła nieprzyjacielowi. W sprawie nie wnoszono o łaskę i uważam, że nie powinna ona znaleźć tu zastosowania.”
Zdarza się.
* * *
Billy zmrużył oczy w roku 1965 i przeniósł się w rok 1958. Był na przyjęciu wydanym na cześć drużyny piłkarskiej juniorów, w której grał jego syn Robert. Przemawiał trener, stary kawaler. Wzruszenie ściskało mu gardło.
— Słowo daję — mówił — uważałbym za zaszczyt noszenie walizek za tymi chłopcami.
* * *
Billy zmrużył oczy w roku 1958 i przeniósł się w rok 1961. Obchodzono Sylwestra i Billy urżnął się haniebnie na przyjęciu, gdzie byli sami optycy i żony optyków.
Billy zazwyczaj nie pił dużo, gdyż wojna zrujnowała mu żołądek, ale teraz był niewątpliwie zalany w drobny mak i zdradzał swoją żonę Walencję po raz pierwszy i ostatni w życiu. Udało mu się przekonać pewną damę, aby zeszła z nim do pralni i usiadła na gazowej suszarce, która nawiasem mówiąc była włączona.
Dama również była mocno pijana i pomagała Billy’emu, który zdejmował jej pasek od pończoch.
— O czym chciałeś porozmawiać? — pytała.
— Wszystko w porządku — odpowiedział Billy. Naprawdę myślał, że wszystko jest w porządku. Nie mógł sobie przypomnieć imienia damy.
— Dlaczego wszyscy mówią do ciebie Billy, a nie William?
— Ze względów zawodowych — odpowiedział Billy. Była to prawda. Jego teść, właściciel Szkoły Optyki w Ilium, który pomagał mu rozpocząć praktykę, był geniuszem w swojej dziedzinie. To on poradził zięciowi, żeby pozwalał ludziom nazywać się po prostu Billym, bo to pozostaje w pamięci. Będzie w tym również coś niezwykłego, jako że nikt z dorosłych nie nazywa się Billy. Poza tym ludzie będą myśleli o nim jak o kimś bliskim.
* * *
Potem rozegrała się okropna scena. Goście oburzali się na postępek Billy’ego i jego damy i Billy wylądował w swoim samochodzie, gdzie usiłował odnaleźć kierownicę.
Najważniejszą rzeczą było teraz dla niego znalezienie kierownicy. Początkowo wymachiwał rękami na oślep, w nadziei, że natrafi na nią przypadkiem. Kiedy to nie dało rezultatu, rozpoczął systematyczne poszukiwania, działając w taki sposób, żeby kierownica nie mogła mu się wymknąć. Przesunął się do lewych drzwiczek i przeszukał każdy cal przestrzeni przed sobą. Nie znalazłszy kierownicy przesunął się o kilka cali w prawo i powtórzył operację. Ku swemu zdumieniu wylądował w końcu przy prawych drzwiczkach, a kierownicy jak nie było, tak nie było. Doszedł w końcu do wniosku, że ktoś mu ją ukradł. Tak go to rozzłościło, że natychmiast zasnął.
Nie mógł znaleźć tej kierownicy, bo siedział na tylnym siedzeniu.
* * *
Ktoś budził Billy’ego potrząsając go za ramię. Billy wciąż jeszcze był pijany i zły, że ukradziono mu kierownicę. Ocknął się znów na drugiej wojnie światowej, na tyłach Niemców. Potrząsał nim Roland Weary, trzymając go za klapy kurtki polowej. Wyrżnął Billym o drzewo, a potem odciągnął go od pnia i pchnął w kierunku, w którym miał iść dalej o własnych siłach.
Billy stanął i potrząsnął głową.
— Idźcie sami — powiedział.
— Co?
— Idźcie dalej sami. Mnie tu dobrze.
— Co mówisz?
— Nie martwcie się o mnie.
— Jezu Chryste, nie jesteś chyba chory? — powiedział Weary przez kilka warstw wilgotnego szalika przysłanego z domu. Billy nigdy nie widział jego twarzy. Kiedyś próbował ją sobie wyobrazić i wyszła mu kijanka w kulistym akwarium.
Weary kopał i popychał Billy’ego przez ćwierć mili. Zwiadowcy czekali na nich w korycie zamarzniętego strumienia. Słyszeli psa. Słyszeli nawoływania ludzi brzmiące jak okrzyki myśliwych, którzy dobrze wiedzą, gdzie szukać zwierzyny.
Brzegi strumienia były na tyle wysokie, że zwiadowcy mogli stać, pozostając w ukryciu. Billy pokracznie zsunął się z brzegu, a za nim nadszedł Weary, rozgrzany, dzwoniąc, szczękając i brzęcząc.
— Mam go, chłopcy — powiedział Weary. — Nie chce żyć, ale my go zmusimy. A kiedy się stąd wydostaniemy, to będzie pamiętał, że zawdzięcza życie trzem muszkieterom.
Zwiadowcy po raz pierwszy usłyszeli, że Weary myśli o nich i o sobie jako o trzech muszkieterach.
Billy Pilgrim zaś wyobrażał sobie tam, w korycie potoku, że bezboleśnie zamienia się w parę. Gdyby go choć na chwilę pozostawiono w spokoju, myślał, to nikomu już nie sprawiałby kłopotu. Wyparowałby i unosił się wśród wierzchołków drzew.
Gdzieś w oddali rozlegało się szczekanie wielkiego psa. Na tle zimowej ciszy głos jego, zwielokrotniony przez strach i echo, rozbrzmiewał jak ogromny gong.
* * *
Osiemnastoletni Roland Weary wcisnął się między dwóch zwiadowców i położył im na ramionach ciężkie łapy. — I cóż zrobią trzej muszkieterowie teraz? — spytał.
Читать дальше