Billy Pilgrim nie miał nic przeciwko temu.
* * *
Na zebraniu Klubu Lwów mówcą był tego dnia major piechoty morskiej. Mówił, że Amerykanie nie mają wyboru i muszą walczyć w Wietnamie aż do zwycięstwa, dopóki komuniści nie zrozumieją, że nie mogą narzucać swoich rządów słabszym krajom. Major był tam już dwukrotnie. Mówił o wielu strasznych i pięknych rzeczach, jakie tam widział. Wypowiadał się na rzecz nasilenia bombardowań, na rzecz zepchnięcia Wietnamczyków z Północy z powrotem do epoki kamiennej, jeśli nic innego nie przemówi im do rozsądku.
* * *
Billy nie miał ochoty protestować przeciwko bombardowaniu Wietnamu Północnego, nie zadrżał na myśl o potwornych skutkach bombardowania, które sam kiedyś oglądał. Po prostu jadł obiad w Klubie Lwów jako jego były przewodniczący.
* * *
W gabinecie przyjęć Billy powiesił sobie na ścianie oprawioną w ramki modlitwę, która była jego sposobem na to, żeby jakoś funkcjonować, mimo że życie nie budziło w nim entuzjazmu. Wielu pacjentów, którzy zobaczyli tę modlitwę na ścianie u Billy’ego, mówiło mu, że im ona także pomaga żyć. Brzmiała następująco:
— Boże, daj mi pogodę ducha, abym
godził się z tym, czego zmienić nie mogę,
odwagę, abym zmieniał to, co zmienić
mogę, i mądrość, abym zawsze potrafił
odróżnić jedno od drugiego.
Do rzeczy, których Billy nie mógł zmienić, należała przeszłość, teraźniejszość i przyszłość.
* * *
Billy’ego przedstawiono majorowi piechoty morskiej. Ten, kto go przedstawiał, powiedział, że Billy jest weteranem i że jego syn służy w Wietnamie w Zielonych Beretach.
Major powiedział Billy’emu, że Zielone Berety robią tam dobrą robotę i że powinien być dumny z syna.
— Jestem dumny — odpowiedział Billy Pilgrim. — Oczywiście, że jestem.
* * *
Billy poszedł do domu zdrzemnąć się po obiedzie. Robił to na zalecenie lekarza. Doktor miał nadzieję, że wyleczy Billy’ego, który od czasu do czasu, bez żadnego powodu popłakiwał. Nikt go nigdy na tym nie przyłapał i tylko doktor o tym wiedział. Billy płakał bardzo cicho i niezbyt obficie.
* * *
Billy posiadał w Ilium piękny dom w stylu kolonialnym. Był bogaty jak Krezus, a czegoś takiego nie spodziewał się nigdy w życiu. Zatrudniał pięciu innych optyków w swoim zakładzie przy centrum handlowym i zarabiał netto ponad sześćdziesiąt tysięcy dolarów rocznie. Poza tym należała do niego piąta część „Świątecznego Zajazdu” przy szosie numer pięćdziesiąt cztery oraz połowa udziału w trzech stoiskach Tastee-Freeze. Tastee-Freeze był to rodzaj mrożonego kremu. Zapewniał te same wrażenia co lody, a jednocześnie nie był tak twardy i przejmująco zimny.
* * *
W domu Billy’ego nie było nikogo. Jego córka Barbara miała wyjść za mąż i pojechała z Walencją do miasta wybrać wzory kryształów i sreber. Stwierdzała to notatka pozostawiona na stole w kuchni. Służby nie było. Zawód służącego przestał być atrakcyjny. Psa również nie było.
Mieli kiedyś psa imieniem Spot, ale im zdechł. Zdarza się. Billy bardzo lubił Spota, a Spot jego.
* * *
Billy wszedł po wyłożonych chodnikiem schodach do swojej małżeńskiej sypialni. Pokój miał tapetę w kwiatki. Stało tam podwójne łóżko i radio z budzikiem na nocnym stoliku. Na tym samym stoliku znajdował się wyłącznik elektrycznego koca i łagodnego wibratora, podłączonego do sprężyn materaca. Wibrator nosił nazwę „Magiczne Palce” i był również pomysłem doktora.
Billy zdjął swoje specjalne okulary o trzech ogniskowych, marynarkę, buty i krawat, zapuścił żaluzje i zasłony i położył się na zaścielonym łóżku. Sen jednak nie przychodził. Zamiast tego przyszły łzy. Kapały. Billy włączył „Magiczne Palce”. Płakał i był kołysany.
* * *
Odezwał się dzwonek przy drzwiach wejściowych. Billy wstał i wyjrzał przez okno, żeby zobaczyć, kto czeka przed drzwiami. Był to kaleka, miotany drgawkami w przestrzeni, tak jak Billy miotany był drgawkami w czasie. Drgawki zmuszały go do nieustannego konwulsyjnego tańca i nieustannych zmian wyrazu twarzy, jakby chciał naśladować różnych słynnych aktorów filmowych.
Drugi kaleka dzwonił do domu naprzeciwko. Ten nie miał nogi. Był tak wciśnięty pomiędzy swoje kule, że ramiona zasłaniały mu uszy.
Billy wiedział, co się święci: kalecy wyłudzali pieniądze rzekomo na przedpłatę czasopism. Ludzie wpłacali, ponieważ ajenci budzili w nich litość. Billy słyszał o tej szajce od mówcy na obiedzie w Klubie Lwów dwa tygodnie temu — był to przedstawiciel Biura Rozwoju Przemysłu i Handlu. Powiedział, że każdy, kto zobaczy tych połamańców zbierających w sąsiedztwie przedpłatę na prasę, powinien natychmiast zawiadomić policję.
Billy spojrzał w głąb ulicy i zobaczył nowy samochód marki Buick Riviera zaparkowany o kilkadziesiąt jardów dalej. Siedział w nim jakiś człowiek i Billy domyślił się całkiem słusznie, że jest to facet, który wynajął tych nieszczęśników do pracy. Billy obserwował kaleki oraz ich szefa, nie przestając ani na chwilę płakać. Tymczasem dzwonek przy drzwiach dzwonił jak oszalały.
Billy przymknął oczy i zaraz znów je otworzył. Łzy leciały mu nadal, ale znalazł się z powrotem w Luksemburgu. Maszerował drogą wraz z innymi jeńcami. Tym razem łzy wyciskał mu zimowy wiatr.
* * *
Billy, od momentu kiedy go wepchnięto w krzaki celem zrobienia zdjęcia, widział ognie Świętego Elma, rodzaj elektronicznego promieniowania wokół głów swoich towarzyszy i konwojentów. Występowało ono również na czubkach drzew i na szczytach dachów Luksemburga. Było to bardzo piękne.
Wędrował z rękami założonymi za głowę, podobnie jak i pozostali Amerykanie. Podrygiwał przy tym w górę i w dół, w górę i w dół. Raz wpadł niechcący na Rolanda Weary’ego i powiedział: „Najmocniej przepraszam.”
Weary również miał łzy w oczach. Płakał, ponieważ potwornie bolały go nogi. Drewniaki zmieniły jego stopy w dwa krwawe befsztyki.
Na każdym skrzyżowaniu do grupy, w której szedł Billy, dołączano nowych Amerykanów z rękami założonymi za głowy i z aureolami. Billy wszystkich witał uśmiechem. Płynęli jak woda, cały czas w dół, aż dotarli do głównej szosy idącej dnem doliny. Doliną płynęła Missisipi upokorzonych Amerykanów. Dziesiątki tysięcy amerykańskich jeńców wlokło się na wschód z rękami splecionymi za głową. Słychać było westchnienia i jęki.
* * *
Billy i jego grupa dołączyli do rzeki upokorzonych. Późnym popołudniem wyjrzało zza chmur słońce. Amerykanie nie byli sami na drodze. Drugą połową szosy parł na zachód strumień pojazdów wiozących niemieckie rezerwy na front. Niemcy byli brutalni, ogorzali, zarośnięci. Mieli zęby jak klawiatura fortepianu. Byli obwieszeni taśmami do karabinów maszynowych, palili cygara i żłopali alkohol. Odgryzali ogromne kęsy kiełbasy i bawili się granatami w kształcie tłuczków do kartofli.
Jakiś żołnierz w czarnym mundurze urządził sobie na czołgu jednoosobową ucztę na swoją cześć. Po drodze pluł na Amerykanów. Jego plwocina trafiła Rolanda Weary’ego w ramię, obdarzając go mieszaniną flegmy, krwawej kiszki, tytoniu i sznapsa.
* * *
Billy przeżywał niezwykle interesujące popołudnie. Tyle tu było do oglądania — betonowe przeszkody zwane zębami smoka, różne machiny do zabijania oraz trupy z bosymi, sinożółtymi stopami. Zdarza się.
Читать дальше