— Gdzie ta drabina prowadzi?
Smith już zaczął wspinaczkę. Spojrzał z góry na Blaine’a.
— Zamierzamy złożyć wizytę twojemu przyjacielowi. Wejdziemy do jego grobowca i poprosimy grzecznie, aby przestał ciebie straszyć. Lub zmusimy go do tego.
— Kto to jest?
Smith jedynie skrzywił się i ponownie podjął wspinaczkę. Blaine poszedł w jego ślady.
Przewód wentylacyjny doprowadził ich do następnego korytarza. Podeszli do ostatnich drzwi i weszli do środka.
Znaleźli się w rzęsiście oświetlonym pokoju. Na sklepieniu namalowany był obraz, który przedstawiał przystojnego mężczyznę o jasnym spojrzeniu, wkraczającego do nieba w otoczeniu aniołów. Blaine w jednej chwili rozpoznał modela.
— Reilly!
Smith skinął głową.
— Jesteśmy w jego Pałacu Śmierci.
— Jak wpadłeś na to?
— Sam mógłbyś z łatwością zgadnąć. Jedynie dwaj ludzie powiązani z tobą zmarli ostatnio. Na pewno nie mógł ciebie straszyć Ray Melhill. A więc Reilly.
— Ale dlaczego?
— Nie wiem. Może sam nam wyjaśni.
Blaine rozejrzał się wokoło. Ściany grobowca pokryte były magicznymi znakami. Na podwyższeniach ustawiono figurki bóstw. Blaine rózpoznał wśród nich Zeusa, Apollina, Dagona, Odyna i Astarte. Przed każdym z posągów zbudowano ołtarz, na którym umieszczono wypolerowany kamień szlachetny.
— Po co to?
— Przesądy.
— Ale przecież wieczność została naukowo udowodniona.
— Pan Kean wyjaśnił mi, że nauka ma niewielki wpływ na wierzenia. Reilly był przekonany, że będzie żył wiecznie, ale nie widział powodu, dlaczego nie miałby zwiększyć szans powodzenia. Zresztą bogacze nie lubią myśleć o tym, że w niebie znajdą się w towarzystwie zwykłych ludzi. Mają nadzieję, że za pomocą rytuałów i symboli zapewnią sobie jakiejś bardziej ekskluzywne miejsce.
— Czy rzeczywiście jest takie?
— Nie wiadomo. Ale wielu wierzy, że tak.
Smith zaprowadził go do drzwi, pokrytych egipskimi i chińskimi hieroglifami.
— W środku znajduje się ciało Reilly’ego — powiedział Smith.
— Wejdziemy?
— Tak, musimy.
Smith otworzył drzwi. Blaine zobaczył wykładany marmurem pokój. Na samym środku stała trumna z brązu i złota, inkrustowana drogimi kamieniami. Dookoła niej znajdowało się mnóstwo rzeczy: obrazy i rzeźby, instrumenty muzyczne, przedmioty gospodarstwa domowego, takie jak lodówki czy kuchenki, nawet cały helikopter. W innym miejscu leżały książki i ubrania. Z boku przygotowano coś w rodzaju małego bankietu.
— Po co to wszystko?
— Mają towarzyszyć właścicielowi w Zaświatach. Stare wierzenia.
Blaine poczuł coś na kształt żalu. A więc naukowe udowodnienie istnienia wieczności nie uwolniło ludzi od strachu przed śmiercią. Wprost przeciwnie, wzmocniło niepewność i rywalizację. Wraz z upewnieniem się, że istnieje przyszłe życie, człowiek natychmiast zapragnął dostać się do lepszego nieba niż inni. Równość — to mile brzmi, ale każdy ma przede wszystkim siebie na względzie. Ta filozofia sprawiała, że ludzie pokroju Reilly’ego budują grobowce jak starożytni faraoni i ze wszystkich sił starają się zapewnić sobie bogactwo i odpowiedni status społeczny w nieznanej przyszłości.
Wstyd. Przypuśćmy jednak, że rzeczywiście można w ten sposób zapewnić sobie lepsze życie na tamtym świecie. Czy wówczas nie należałoby poświęcić swojego pobytu na Ziemi na odpowiednie przygotowania? Blaine odrzucił tę myśl. Nie zgodzi się nigdy z tym, że jest to jedyna przyczyna istnienia życia na Ziemi.
Smith wszedł powoli do grobowca. Stanął przed małym stołem pokrytym ornamentami. Nie zmieniając wyrazu twarzy, kopnął go. Powoli, nie spiesząc się, zaczął roztłukiwać ozdoby.
— Co robisz?
— Chcesz, żeby przestał ciebie straszyć?
— Oczywiście.
— Należy więc coś zrobić, by tego zaprzestał — wyjaśnił Smith, kopiąc hebanową rzeźbę.
Wydało się to logiczne, nawet duch o tym wie, że kiedyś opuści Przedsionek i przejdzie w Zaświaty. Chciałby z pewnością, żeby jego rzeczy czekały tam na niego nie naruszone. A więc cios za cios, oko za oko, ząb za ząb.
Mimo to Blaine czuł się jak wandal, gdy uniósł stary obraz olejny, żeby go zniszczyć.
— Nie rób tego — powiedział głos, dobiegający gdzieś spod sufitu.
Spojrzeli w górę. Nad ich głowami uformowała się lekka, srebrna mgiełka, z której dochodził głos:
— Proszę, odłóż obraz.
Blaine wyciągnął przed siebie obraz, naszykował pięść.
— Jesteś Reilly? — zapytał.
— Tak.
— Dlaczego mnie straszysz?
— Bo jesteś winny! Zabiłeś mnie swoją morderczą psychiką. Tak! Ty, ty ohydna rzeczy z przeszłości, ty przeklęty potworze!
— Nie zrobiłem tego! — krzyknął Blaine.
— Zrobiłeś! Nie jesteś człowiekiem! Wszyscy unikają ciebie, masz tylko jednego przyjaciela — zombie. Czemu nie zdechłeś, ty morderco?!
Pięść Blaine’a zbliżyła się do płótna.
— Nie! — krzyknął głos.
— Dasz mi spokój?
— Odłóż obraz — poprosił Reilly.
Blaine odłożył go ostrożnie.
— Zostawię ciebie w spokoju. Dlaczego miałbym tego nie zrobić? Są sprawy, o których nie wiesz, Blaine, ale ja wiem. Twój pobyt na Ziemi będzie krótki, boleśnie krótki. Ci, którym ufasz — zdradzą ciebie, ci, których nienawidzisz — pokonają ciebie. Umrzesz, i to wkrótce, nie za lata, wcześniej, wcześniej niż ci się wydaje. Będziesz zdradzony i popełnisz samobójstwo.
— Wariat! — krzyknął Blaine.
— Ja? — zachichotał Reilly. — Czyżby na pewno ja?
Zniknął.
* * *
Smith odprowadził go do wyjścia na ulicę. Wstawał poranek. Powietrze było orzeźwiające.
Blaine chciał mu podziękować, ale Smith potrząsnął głową.
— Nie musisz mi dziękować. Nie zapominaj, że ja potrzebuję ciebie. Kim byłbym, gdyby jakiś upiór zabił ciebie? Dbaj o siebie, bądź. ostrożny. Bez ciebie jestem nikim.
Zombie spojrzał na niego niespokojnie, po czym pospiesznie się oddalił. Blaine popatrzył za nim. Zastanawiał się, czy nie lepiej byłoby mieć tuzin zajadłych wrogów niż jednego Smitha za przyjaciela.
Pół godziny później znajdował się u Marie Thorne. Przywitała go na wpół śpiąca, bez makijażu i w szlafroku. Poszedł za nią do kuchni, gdzie zaprogramowała kawę, grzanki i jajecznicę.
— Wolałabym, żebyś pojawił się nieco później. Jest teraz wpół do siódmej.
— Postaram się poprawić na przyszłość — odpowiedział jej radośnie. .
— Obiecałeś, że zadzwonisz. Co się stało?
— Niepokoiłaś się?
— Ani odrobinę. Co się stało?
Jedząc opowiedział jej o polowaniu i egzorcyzmach. Wyshzchawszy powiedziała:
— Najwyraźniej jesteś z siebie bardzo dumny i, jak domyślam się, masz do tego powody. Ale wciąż nie wiadomo, czego chce od ciebie Smith. Ani nawet kim jest. — Nie mam zielonego pojęcia. On również.
— Co się stanie, gdy odkryje swoją tożsamość?
— Będę się tym martwił, gdy to się stanie.
Marie uniosła brwi, ale nie skomentowała jego zdania.
— Tom, jakie są teraz twoje plany?
— Zamierzam znaleźć pracę.
— Jako myśliwy?
— Nie. Może to nielogiczne, ale spróbuję dostać się do pracowni projektowej jachtów. Potem zamierzam wpadać tutaj, ale o bardziej odpowiedniej porze. Co o tym myślisz?
— Niepraktyczne. Chcesz dobrą radę?
— Nie.
— I tak ci to powiem. Tom, wyjedź z Nowego Jorku. Tak daleko, jak możesz. Pojedź na Fidżi lub na Samoa.
Читать дальше