Przybiegł Arth.
— Cała armia idzie w tę stronę, Dennizz! Przy ich szybkości marszu mamy nie więcej niż godzinę przewagi.
— Dobra. Ruszajmy.
Linnora przypasała się w kabinie pojazdu, którego gładkie, niemal opływowe kształty połyskiwały w świetle słonecznym. Arth wspiął się do środka i zajął hamulcami, których klocki tarciowe i dociskowe śruby wyglądały prawie jak rezultat maszynowej produkcji.
Dennis pozostał na zewnątrz, aby móc popychać pojazd. Wskoczy do środka, kiedy zaczną zjeżdżać w dół.
Linnora zaczęła już swoje medytacje zużycia. Może Dennis stał się bardziej wrażliwy, a może wpływała na to obecność chochlaka, ale od razu zaczął to wyczuwać.
Chochlak dostrzegł dla siebie lepsze miejsce od jego ramienia, porzucił Dennisa i wspiął się na szczyt podwójnego masztu. Żagle obwisły nieco pod jego ciężarem, ale stworzon-jjo wyraźnie poczuło się szczęśliwe. Jego mruczenie wzmagało odczucie, że zaczęły już działać dziwne moce, pomagając przekształcić pojazd w coś jeszcze lepszego.
„Doskonale — pomyślał Dennis — ale mimo wszystko ciągle jeszcze wolałbym mieć tu transporter opancerzony wytworzony od początku przez Zakłady Chatham w Anglii”.
Z westchnieniem skinął głową swej tak różnorodnej załodze i dał robotowi znak, żeby włączył pełną prędkość.
Dennis popychał pojazd, gdy jechali pod górkę, i biegł obok niego, gdy zjeżdżali w dół, podczas gdy Arth zajmował się hamulcami, a Linnora sterowaniem. Robot brzęczał, a żagle łopotały.
Ponad ich głowami mały Krenegee mruczał, zwiększając dziwaczny rezonans, który zdawał się płonąć wokół nich niczym aura. Popołudniowe powietrze sprawiało wrażenie kryształu, wielofasetowego klejnotu, zużywanie pojazdu zaś zaczynało przypominać skomplikowany taniec wykonywany przy akompaniamencie niesłyszalnej muzyki.
Najwyraźniej zaczynali radzić sobie coraz lepiej w doprowadzaniu do stanu, w którym zaczynał działać trans zużycia.
Wywoływało to u Dennisa uczucie dziwnej radości. Za pośrednictwem chochlaka niemal czuł myśli koncentrującej się Linnory. Wyglądało na to, że wytwarza to między nimi jakąś więź, że stają się sobie bardziej bliscy, niż mogłoby to być możliwe w innych okolicznościach. Arth również stawał się częścią tego wzoru, choć Krenegee nie skupiał się aż tak silnie na małym złodzieju.
Dennis zerkał od czasu do czasu na chochlaka siedzącego na obwisłych żaglach. Stworzonko krzywiło się w uśmiechu, radując się przepływem celowości przechodzącym przez nie do machiny, od której zależało ich życie.
I maszyna zmieniała się. Dennis popychał pojazd do chwili, gdy przekonał się, że musi biec, aby po prostu za nią nadążyć! Na szczycie stromego wzniesienia polecił robotowi zatrzymać się i wspiął na przód, żeby przejąć od Linnory wodze.
Spostrzegł, że rzemienie stały się bardziej miękkie i łatwiej było je trzymać.
Właśnie miał zamiar znowu ruszyć, kiedy Arth trącił g0 w ramię i wskazał ręką. Na drodze za nimi unosiły się kłęby kurzu. Mniej więcej w odległości mili dostrzegli kolejny oddział kawalerii, za którym po zboczu góry wiła się pozornie nie mająca końca kolumna piechoty.
Byli w pułapce! Nie mogli jechać szybciej, bo wpadliby na oddziały podążające przed nimi. Ale zwolnienie tempa jazdy mogło okazać się w równym stopniu katastrofalne!
— Mam zamiar ściągnąć te cholerne żagle — oznajmił Dennis. — Zobacz, jak obwisły. Zwracają tylko uwagę, a poza tym nigdy nie było do tej pory wystarczająco silnego wiatru.
Linnora powstrzymała go.
— Nie, Dennisie. Jestem pewna, że pomogły nam zachować równowagę i wytracić pęd na tych paru stromych zjazdach, choć przyznaję, że nie rozumiem dlaczego. Jestem pewna, że wóz zużył się już z nimi. Jeżeli je usuniemy, to tylko nam to zaszkodzi.
Dennis musiał zaufać wróżce. Pocałował ją szybko, a potem odwrócił się i polecił robotowi ruszać. Popędzili w dół górskiej drogi.
* * *
Po przejechaniu mniej więcej mili minęli za zakrętem pluton odpoczywającej kawalerii. Gdy wózek przemknął obok nich z łopotem jak wielki, biegnący ptak, naliczyli przynajmniej dziesięć rozmazanych pędem, zdziwionych twarzy. Ludzie rozprysnęli się na obie strony, usiłując uciec im z drogi. Niektórzy potoczyli się w dół po zapylonym zboczu. Za plecami uciekinierów rozległy się okrzyki i wkrótce z tyłu pojawili się galopujący jeźdźcy.
Dennis całą uwagę skupił na prowadzeniu pojazdu. Wóz pędził ze świstem o wiele szybciej niż kiedykolwiek dotąd. Tym razem jednak czuł, że całkowicie nad nim panuje. Ogarnięty transem zużycia czuł jasność myśli i drzemiącą w mm potęgę.
Niech ich ścigają! Najedzą się kurzu!
Usłyszał dobiegający z tyłu wozu śmiech Artha naigrawa-jącego się z ich prześladowców. Linnora śpiewała cicho starą pieśń wojowników o równym rytmie i wyzywającej nucie. Wszystko to wplatało się w przeżywany przez nich wspólnie trans. Dennis krzyczał z uniesieniem.
Potem droga zakręciła i zobaczyli toczącą się bitwę.
Na wprost przed nimi, na płaskiej polanie między wzgórzami, trwała pierwsza potyczka.
Wszystko wskazywało na to, że najeźdźcy zdołali zaskoczyć oddział L’Toff. Około pięćdziesięciu kawalerzystów Kremera krążyło wokół znękanej grupy wojowników ubranych w spłowiałą zieleń. Górale sprawnie bronili się swymi długimi włóczniami i żaden z jeźdźców nie ważył się podjechać zbyt blisko. Ale jednocześnie nie pozwalali piechurom się wycofać. Z rzucanych przez osaczonych L’Toff nerwowych spojrzeń ku pomocy można się było zorientować, że wiedzą, iż pozostała część wrogiej armii jest już niedaleko.
Kiedy pojazd Dennisa pojawił się na szczycie wzgórza, obrońcy popatrzyli z zaskoczeniem. Paru kawalerzystów, którzy od tej strony spodziewali się wsparcia, krzyknęło z tryumfem.
Krzyki te przerodziły się we wrzaski przerażenia, gdy łopoczący, wielki kształt runął wprost na nich. Dennis nie miał innego wyjścia, musiał kierować się w największy tłum. Teren z prawej strony był zbyt kamienisty, a po lewej, w odległości zaledwie dwunastu metrów, rozpoczynał się gwałtowny spadek.
Konie kawaleryjskie były dobrze wyszkolone, ale nikt nie przygotował ich na spotkanie z warczącą i łopoczącą machiną! Z dzikim rżeniem zaczęły ponosić, rozbiegając się we wszystkich kierunkach ze swymi nieszczęsnymi jeźdźcami na grzbietach.
Dennis czuł, jak Arth stojący na tyle podskakującego pojazdu uderza drągiem na prawo i lewo i wrzeszczy co sił w płucach. Jeden z rycerzy zdołał utrzymać swego rumaka przy burcie wózka i usiłował uderzyć toporem w szerokie żagle, ale Arth w ostatniej chwili zrzucił go z siodła szerokim machnięciem drąga.
Rzut oka do tyłu przekonał Dennisa, że nadciągają dalsi żołnierze Kremera. A ćwierć mili przed nimi duży oddział ubranych na zielono wojowników zbliżał się od południa, aby przyjść z pomocą swoim osaczonym towarzyszom. Zanosiło się na poważną bitwę.
Kazał robotowi przyspieszyć. Ich jedyną szansą było wydostać się z rejonu walk i to szybko!
Dennis zakręcił ostro w lewo, starając się uniknąć zderzenia, i zostawił za sobą kolejną parę spłoszonych koni.
Jeżeli ich nagłe pojawienie się wybiło najeźdźców z uderzenia i pozwoliło paru obrońcom uciec, to dobrze. Ale podstawowym zadaniem Dennisa było doprowadzić ich niewielki pojazd w nienaruszonym stanie na drugą stronę tej dolinki. Gdy dokonają tego, znajdą się bezpiecznie za własnymi liniami. Będą mogli podążać bez najmniejszych trudności do samego domu Linnory!
Читать дальше