Na łące obok szosy Dennis znalazł ślady obozowiska. Popiół w ognisku był jeszcze ciepły. Odłożył plecak i postawił „strażnika” na jednym ze znajdujących się w pobliżu dużych kamieni. Chochlaka postawił na drugim.
— No dobrze, bystrooki — powiedział do zwierzaka — zobaczymy, czy nadajesz się do czegoś więcej niż tylko do towarzystwa. Stój tu na warcie, gdy tymczasem ja wykonam poważną pracę detektywistyczną.
Chochlak przekrzywił kpiąco łeb, potem ziewnął.
— Hmmm. Twoje zachowanie wskazuje tylko, jak mało naprawdę wiesz. Ja już coś znalazłem! — Wskazał palcem ziemię. — Patrz. Ślady stóp!
Chochlak prychnął. Najwyraźniej to odkrycie nie zrobiło na nim najmniejszego wrażenia. Dennis westchnął. Gdzie jest entuzjastyczna publiczność, gdy najbardziej jej potrzebujemy?
W ziemi znajdowało się dużo głębokich wgnieceń — zapewne zrobionych przez wielkie zwierzęta pociągowe — i mniejsze ślady, które mogłyby być zostawione przez niepodkutego kucyka. Leżące tu i ówdzie odchody również wskazywały na to, że ten świat rzeczywiście ma wśród swej fauny jakieś bliskie odpowiedniki koni.
Po zakończeniu badania śladów zwierzęcych Dennis zajął się poszukiwaniem jakiegoś wyraźnego odcisku stóp istot dwunogich i wkrótce stwierdził, że wszyscy w tej karawanie byli obuci.
Z ostrych zarysów bieżnikowanych podeszew w sposób oczywisty wynikało, że ci ludzie używali podobnych butów jak on. Te ślady stanowiły niepodważalny dowód istnienia wysokiej techniki. Wzór bieżnika w przypadku każdego z nich był identyczny… jakby komputer opracował najlepszy, idealny wariant, który następnie został skierowany do masowej produkcji. Chodził po obozowisku, rozglądając się z podnieceniem, aż wreszcie przyszła mu do głowy pewna myśl.
Zatrzymał się i podniósł swoją lewą stopę. Dość niezdarnie usiłował dostrzec podeszwę buta. Wreszcie chwycił stopę i odkręcił ją — nieco zbyt gwałtownie, gdyż stracił równowagę i runął na plecy.
Spojrzał na wzór bieżnika swego buta i ciężko westchnął. Był on identyczny z wzorem na śladach. Albo tutejsze komputery doszły do takiego samego rozwiązania co ziemskie, albo…
Rozejrzał się wokół. Ślady butów były wszędzie. Bez wątpienia niemal wszystkie zostały zrobione przez niego samego.
Rozległo się popiskiwanie, które brzmiało podejrzanie podobnie do śmiechu. Dennis odwrócił się i spojrzał na chochlaka. Zwierzak wyszczerzył zęby w swój normalny sposób.
— Nie waż się cokolwiek powiedzieć! — ostrzegł go Dennis.
Chociaż raz chochlak zrobił to, co mu kazano.
* * *
Nie było już właściwie zbyt wielu innych śladów. Obok ogniska znalazł kilka rozpadających się okruchów suszonego mięsa. W miejscu, w którym trzymane były zwierzęta, tu • ówdzie leżało rozsypane ziarno. Obok wysokiego drzewa natknął się na ziemi na czerwoną plamkę. Była trochę lepka, jak krew. Znalazł ślady ciągnięcia czegoś po ziemi oraz kępki wyrwanej sierści. Trochę później znalazł długi kosmyk włosów, błyszczących w porannym słońcu jak czyste złoto. Przyglądał mu się przez chwilę, potem starannie zwinął i włożył do zapinanej kieszeni na rękawie.
Nieco bliżej lasu znalazł martwe zwierzę. Wyglądało jak bardziej wyrośnięty kuzyn chochlaka. Miało spłaszczony nos i zęby jak igły, ale było wielkości i budowy doga. Jego łeb patrzył na Dennisa tępo z odległości dwóch metrów od reszty ciała. Został odcięty razem z częścią ramienia jakby przez gilotynę — lub laser o wysokiej mocy.
Przyglądał się tej scenie, gdy nagle od strony ogniska dobiegło go buczenie „strażnika”. Rozejrzał się czujnie wokół. Co tym razem się zbliża?
Odwrócił się w stronę lasu akurat w momencie, w którym wyłaniało się stamtąd sześć podobnych do psów bestii. Nie bardzo miał czas bliżej im się przyglądać. Stwory zawarczały — niskimi, dudniącymi głosami — i natychmiast runęły ku niemu.
Pistolet igłowy znalazł się w jego dłoni, zanim jeszcze miał czas o nim pomyśleć. Przez kilka ostatnich dni ćwiczył podczas marszu szybkie wyciąganie go z kabury z natychmiastowym strzałem w jakieś drzewo. To ćwiczenie teraz najprawdopodobniej uratowało mu życie.
Stojąc pewnie na rozstawionych nogach, wycelował tuż przed szarżującą sforę i wystrzelił.
Ziemia przed zwierzętami eksplodowała, ale ogarnięte żądzą mordu bestie ślepo gnały przed siebie przez gejzer pyłu i trawy. Dennis nie miał wyboru. Podniósł nieco lufę i znowu wystrzelił.
Sfora zmieniła się w skowyczącą masę. Chwilę potem Podzieliła się na uciekających i martwych.
Dennis popatrzył na czmychające i wyjące z bólu zwierzęta na ich pokrwawionych i nieruchomych towarzyszy. Potem spojrzał na niewielką broń w swojej dłoni.
Pistolet igłowy, zasilany baterią słoneczną, strugał maleńkie ścinki z dziwnie ukształtowanego, wkładanego do komory amunicyjnej kawałka metalu, a potem z dużą prędkością je wystrzeliwał. Na początku pobytu w tym świecie Dennis myślał, że jest to urządzenie niewiele skuteczniejsze od zabawki, jednak podczas ćwiczeń w drodze przyzwyczaił się do niego i nawet nabrał doń pewnego zaufania.
Teraz patrzył na pistolet ze szczerym zdumieniem.
„Co za morderca!” — pomyślał.
* * *
Wkrótce mógł już stwierdzić bez wątpliwości, że zbliża się do cywilizacji.
Szosa znacznie się poszerzyła, niektóre ze stoków wzgórz nosiły ślady uprawy. Gęsty żywopłot oddzielał teraz drogę od pól po jej obu stronach. Patrząc pomiędzy gałęziami, Dennis dostrzegał pasące się na łąkach stada zwierząt.
Niedługo powinien się natknąć na tubylców. Jednak przypadkowe spotkanie na drodze nie wydawało mu się najlepszym sposobem na pierwszy kontakt. Poza tym wcale nie miał ochoty stykać się z tą bronią, która tak gładko odcięła łeb znalezionemu w obozowisku zwierzęciu. Zdecydował, że chyba będzie lepiej, jeśli przez jakiś czas trasa jego wędrówki będzie biegła obok drogi.
Zaczął rozglądać się za szczeliną w żywopłocie. Gdy wyjął maczetę i zaczął nią rąbać w miejscu nieco węższym niż inne, chochlak obudził się z drzemki na szczycie plecaka. Skoczył na wysoką gałąź i przysiadł tam, spoglądając na Dennisa z wyraźną pretensją o przerwanie sjesty.
Dennis stwierdził, że zamiar wycięcia sobie drogi przez żywopłot wcale nie jest łatwy w realizacji. Ciężkie ostrze odskakiwało od gałęzi, ledwie je szczerbiąc.
Przyjrzał się maczecie z niesmakiem. Dotychczas właściwie jej nie używał. Ostrze było pokryte plamami rdzy i zupełnie powiedział kilka ciepłych słów na temat Bernalda Brady ’ego, pocieszając się tym, że jednak nie oceniał tego faceta zbyt niesprawiedliwie.
Gdy wysysał zadrapania na wierzchu prawej dłoni, przyszła u do głowy pewna myśl. A gdyby tak użył tego pięknego noża, znalezionego przy śluzie zevatronu? Zrzucił plecak i wydobył z jednej z dolnych kieszeni owinięty w płótno przedmiot. Spojrzawszy czujnie w górę i w dół drogi, położył zawiniątko na ziemi i rozwinął je.
Oczy rozszerzyły mu się ze zdumienia. Tydzień temu schował piękny, ostry, wytrzymały nóż, będący w oczywisty sposób produktem wysoko rozwiniętej techniki. To, co teraz leżało przed nim, ciągle robiło wrażenie, ale był to po prostu podłużny kawałek obsydianu, przymocowany do drewnianej rękojeści mocno nawiniętymi rzemieniami. Ten nóż również był ostry i starannie wykonany, ale należał do zupełnie innej kategorii przedmiotów niż perfekcyjne narzędzie, które kiedyś znalazł.
Читать дальше