Nadszedł czas właściwego rekonesansu. Zbiegł po trapie z drugim kontenerem i wydobył z rufowego schowka składany pojazd — lekką ramę z siodłem i napędzanych elektrycznie balonowych kołach. Gdy ruszył w stronę górskich stoków północy, ku podniebnej sieci, gdzie stał samotny hangar, zaczął padać drobny deszcz. Mglista szarość osnuła zarysy ogromniejącej budowli. Zatrzymał przed nią otwarty wehikuł, otarł rękawicą krople wody ściekające po szkle hełmu i osłupiał. Kolos był zarazem najzupełniej obcy i niepojęcie swojski. Bezokienny, o wypukłych ścianach, wziętych w biegnące równolegle masywne żebra dźwigarów, sprawiał wrażenie przeciwne architektonice i naturze, jak trup wieloryba, któremu wstrzelono w brzuch granat ze sprężonym gazem, żeby rozdął mu koszmarnie tuszę, wtłoczoną w kratownicę mostu i porozginał ją wygięciami konającego cielska. Między dwojgiem żeber ział półokrągły otwór. Zrzucił z łazjka pojemnik i przez te wrota wtoczył go przed sobą w nieprzenikniony mrok. Naraz obruszył się nań zewsząd potężny biały blask. Stał na dnie hali, w której i wielkochód byłby mrówką. Okrążały ją jedne nad drugimi krzywe, poplątane z sobą galerie, niby w żelaznym teatrze z wyrwanymi wnętrznościami sceny i widowni. Pośrodku na ażurowej blasze leżała wielobarwna rozgwiazda z kwiatów lśniących jak kryształy. Kiedy podszedł bliżej, spostrzegł, że wisi nad nią odwrócony ostrosłup przezroczysty jak powietrze i tylko pod ostrym kątem jego powierzchnia uwidoczniła się łyśnięciem odbitych świateł. Zatopione w szklistym tetraderze kolejno stawały szmaragdowe litery:
TO JEST POWITANIE STOP
Kryształowe kwiaty zapłonęły wspaniałymi kolorami od jasnego lazuru po głęboki fiolet. Ich świetliste kielichy rozchylały się. W każdym płonął ogniowy brylant. Napis ustąpił miejsca drugiemu:
SPEŁNIAMY WASZE ŻYCZENIE STOP
Stał bez ruchu, a tęcza pałających kryształów z wolna szarzała. Ich diamenty tlały jeszcze przez chwilę rubinowo, aż znikły i wszystko rozsypało się w lekki popiół. Stał przed kolczastą zwojnicą posplatanych drutów, a w krysztale zazieleniały nowe słowa:
POWITANIE ZAKOŃCZONE STOP
Podniósł oczy znad dogorywającego popieliska, obiegł wzrokiem galerie, ich zwisłe wiechcie, miejscami poodrywane od wklęsłych ścian, i drgnął jak uderzony w twarz. Pojął naraz swojskość dziwacznej budowli: była wywróconą, stokrotnie rozdętą kopią „Hermesa”. Galerie powtarzały rusztowania, przyspawane podczas montażu do burt i zgniecione eksplozją w chwili gdy lądował, a żebra, wgniecione we fronton, były wręgami statku, opasującymi teraz jego wynicowany kadłub z zewnątrz. Światła pod okapami zwichniętych krzywo ganków kolejno gasły, aż wróciła ciemność i tylko zawieszony w powietrzu napis POWITANIE SKOŃCZONE STOP jaśniał słabnącym pomału seledynem.
Co miał począć? Spenetrowawszy ugodzony statek powtórzyli go z doskonałością bezmyślnej precyzji albo wyrafinowanego szyderstwa, by wszedł weń jak do brzucha zabitego, wypatroszonego stworzenia. Czy sprawiła to złośliwa perfidia, czy rytuał nieludzkiej kultury, tak właśnie okazującej gościnę, tkwił w błędniku bez wyjścia. Cofając się tyłem w mroku potrącił kontener, który z łomotem runął na blachy i ten hałaśliwy upadek zarazem otrzeźwił go i rozjuszył.
Biegiem wytoczył ciężar ku dziennemu światłu na deszcz.
Mokre betony pociemniały. Za mżawką srebrzyła się w dali igła jego rakiety, brudne chmary dymów z czerwonych skier jednostajnie falując płynęły w niskie, mętne zwisy chmur, a nad całym pustkowiem sterczał pochyłą martwą wieżą „Hermes”. Sprawdził czas. Do następnych stu minut pozostała prawie godzina. Walczył z zamętem gniewu, żeby odzyskać rozwagę i spokój. Jeśli projektowali maszyny bojowe, logistykę wojennej inżynierii na skalę planety i próżni, musieli być zdolni do logicznego rozumowania. Jeżeli nie chcą ukazać się sami, niechby poprowadzili go kierunkowskazami tam, gdzie przekazanym od miesięcy kodem ich terminale udowodnią mu równaniami algebry konfliktów daremność porozumienia. Niechby odtrącili argumenty przemocy argumentami rzeczowymi, wyższej siły, która daje im wybór tylko między różnymi postaciami zagłady, ale nie było żadnych znaków, terminali, urządzeń do wymiany informacji, nic, mniej niż nic, skoro był metaliczny dymowy ekran w chmurach, trup ich statku, skażony utajoną zarazą, a jako przybytek gościny jego powtórzony korpus, rozpuchły jak żaba rozdęta na śmierć przez wariata i kryształowy kwietnik, rozpadły dla powitania w popiół. Ceremoniał pełen tak sprzecznych sensów, żeby mówił: nic tu po was, intruzi, ani ogniem, ani lodowym obwałem nie wymusicie niczego prócz zasadzek, pozorów i kamuflaży. Niech wasz posłaniec robi, co chce — wszędzie spotka go to samo niezłomne milczenie, aż wytrącony z oczekiwań, zbity z tropu, ogłupiały wściekłością pocznie bić w co popadnie miotaczem i pogrzebie się sam pod zwalonymi ruinami albo wypełznie spod nich i odleci, nie z wiedzą wykradzioną po planowym odwrocie, tylko w panicznej ucieczce. Czy w samej rzeczy mógł cokolwiek forsować, wdzierać się siłą w zamknięcia, w żelazne obwody jednookiej metropolii za ścianą dymów, przecież w tak pozaczłowieczo obcym otoczeniu tym mniej się dowie, im gwałtowniej uderzy, nie mogąc odróżnić tego, co odkryje, od tego, co zniszczy.
Deszcz padał, chmury siadały, ogarniając wierzchołek wraku „Hermesa”. Wyjął z kasety w pojemniku biosensor, przyrząd tak czuły, że o pięćset metrów żywo reagował na tkankową przemianę ćmy. Wskaźnik drżał bezustannie nad zerem, dowodząc, że jak na Ziemi życie jest tu wszędzie, ale bakterie czy pyłki roślin nie mogły się stać nicią Ariadny. Wspiąwszy się na trap, wysunął lufę do ostatka i skierował w dymy na południe, ku osłoniętym nimi rozległym zabudowaniom szerokoramiennej metropolii. Czujnik nadal drżał słabo przy zerze. Wydłużył ogniskową po najdalszy zasięg. Dym, choć metaliczny, nie mógł być przeszkodą, tak samo jak mury, ale choć powiódł biometrem wzdłuż widnokręgu, strzałka nie poruszyła się. Martwe żelazne miasto? Było to tak nie do wiary, że odruchowo potrząsnął aparatem jak zegarkiem, który stanął. Dopiero kiedy czyniąc zwrot wymierzył lufą ku majaczącej przez deszcz podniebnej pajęczynie, wskazówka zawachlowała i przy ruchach lufy na. boki weszła w szeroki, rwany dygot.
Wrócił kłusem do łazika, położył kontener za oparciem, wepchnął biosensor w dwukłowy uchwyt przy kierownicy i pojechał ku podnóżu rozpiętej na masztach sieci.
Lało jak z cebra. Deszcz pryskał kałużami spod kół, zalewał mu szybę hełmu, oślepiał, a przychodziło wciąż zerkać na biosensor, wyprawiający wskazówką szybkie skoki. Przejechał podług licznika cztery mile i tym samym zbliżał się do granicznej strefy zwiadu. Mimo to zwiększył jeszcze szybkość. Gdyby nie ostrzegawcze czerwone mrugnięcia z tablicy zegarów, stoczyłby się z łazikiem do głębokiego rowu, wyglądającego z dala jak smuga czerni na startowych polach. Zbyt ostro zahamowany pojazd zarzucił, sunąc na zablokowanych kołach bokiem, aż znieruchomiał u krawędzi porozłamywanych płyt. Wysiadł, żeby zlustrować przeszkodę. Mgła, utrudniając ocenę odległości, tworzyła pozór głębi — utwardzona równina urywała się betonowymi odłamami. Sterczały częściowo w powietrzu nad gliniastym brzegiem. Rów, niejednakowej szerokości, lecz nigdzie do przekroczenia po duralowej drabince, utworzyły zapewne ładunki wybuchowe niedawno i w pośpiechu, o czym świadczyła glina miejscami tak poszarpana i nawisła, że mogła się w każdej chwili osunąć do reszty.
Читать дальше