Steergard kazał wyłączyć solaser w szóstej minucie. Chciał zachować jako rezerwę pozostałą w nim moc. Solaser zgasł tak raptownie, jak rozbłysł, i dał im w infraczerwieni znać, że opuszcza zajmowaną dotąd pozycję. Jej wykrycie było elementarnie łatwe, nawet po wygaszeniu, według plankowskiego widma, typowego dla stałych ciał o promieniowaniu wymuszonym przez bliskość chromosfery. Kratownice wyrzuciły więc z małych miotaczy pył gorejący w Słońcu i solaser wykonał zmianę stanowiska pod tą osłoną, składając się na kształt zamykanego sprężyście wachlarza.
GOD pracował w szczytowym obciążeniu. Rejestrował wynik udaru, los niezliczonych satelitów, które wparły się z niższych orbit w rozepchniętą eksplozjami atmosferę i dogorywały ognistymi paraboiami, a przy tym doniósł, że kopia „Hermesa” mogła zostać też zmiażdżona magnetodynowym atakiem w koncentracji pól, dających biliony gausów. GOD miał w zapasie i czwartą hipotezę, implozyjnych bomb kriotronowych. Dowódca zlecił uznać te dane za archiwalne.
Wciąż trwali na stacjonarnej orbicie w cieniu Seksty, kiedy Steergard wezwał Nakamurę i Polassara, by przedstawić odręcznie napisane ultimatum. Za nadajnik miały posłużyć holograficzne oczy, ginąc przy emisji nieposilnych dla nich sygnałów, lecz gra była warta i takiej świeczki.
Brzmiało jednoznacznie:
WASZ PIERŚCIEŃ ZNISZCZONY W ZAMIAN ZA ATAK NASZEGO STATKU STOP DAJEMY WAM 48 GODZIN RELAKSACJI STOP JEŻELI NAS ZAATAKUJECIE ALBO NIE ODPOWIECIE W PIERWSZEJ FAZIE ZMIECIEMY WAM ATMOSFERĘ STOP W DRUGIEJ FAZIE WYKONAMY OPERACJĘ PLANETOKLAZMU STOP JEŻELI PRZYJMIECIE NASZEGO POSŁA
KTÓRY CAŁO POWRÓCI NA NASZ STATEK ZANIECHAMY FAZY PIERWSZEJ I DRUGIEJ STOP STOP STOP STOP
Japończyk spytał, czy dowódca jest rzeczywiście gotów zdmuchnąć atmosferę. Na kawitację planety, dodał, nie mamy dość mocy.
— Wiem. Atmosfery nie zmiotę. Liczę na to, że uwierzą. A co do sideroklazmu — chcę usłyszeć zdanie Polassara. Także za nie wykonaną pogróżką musi stać realna siła. Polassar ociągał się z odpowiedzią.
— Byłoby to niebezpiecznym przeciążeniem sideratorów. Co prawda można przebić mantię. Jeżeli naruszymy podstawę płyt kontynentalnych, biosfera zginie. Ocaleją bakterie i glony. Czy warto o tym mówić?
— Więcej nie.
Obaj uznali za konieczne rozpoznanie zasięgu katastrofy, co było nader trudne. Dziury w szumowej osłonie Kwinty świadczyły o wypadnięciu setek stacji nadawczych, lecz bez spinografii nie można było ustalić choć z grubsza zniszczeń technicznej infrastruktury na wielkim kontynencie. Efekty kataklizmu dawały się już we znaki południowej półkuli i pozostałym lądom. Działalność sejsmiczna wzmogła się gwałtownie: na morzach chmur ciemniały plamy — bodaj wszystkie wulkany ziały magmą i gazami ze znaczną składową cyjanków. GOD szacował masy lodu, które dotarły do powierzchni gruntu i oceanów, na trzy do czterech trylionów ton. Północna półkula uległa daleko silniejszemu porażeniu niż południowa, lecz ocean przybrał wszędzie i wtargnął w głąb wybrzeży. GOD zastrzegł się, że nie może ustalić, ile szczątków pierścienia spadło na planetę w stanie stałym, a ile uległo stopieniu, bo zależało to od nie znanej dokładnie wielkości lodowych brył. Jeśli przekraczały tysiące ton, straciły tylko ułamek masy w najgęstszych warstwach powietrza. Nie umiał jednak podać konkretnego dzielnika.
Harrach, który dyżurował przy sterach, nie brał udziału w rozmowie toczonej w operatorni nad jego głową, ale słyszał ją i wtrącił się niespodzianie:
— Dowódco, proszę o głos.
— Co znowu? — zniecierpliwił się Steergard. — Mało ci? Chcesz im dołożyć?
— Nie. Jeżeli GOD mówił z sensem, czterdzieści osiem godzin nie wystarczy. Przecież muszą się jakoś pozbierać.
— Za późno dołączyłeś do gołębi — rzucił Steergard.
Fizycy przyznali jednak pilotowi słuszność. Termin odpowiedzi przesunięto do siedemdziesięciu godzin. Wkrótce potem Harrach został sam. Przestawił stery na automatykę, bo miał zupełnie dość przyglądania się Kwincie, zwłaszcza że dym niezliczonych erupcji wulkanicznych rozlewał się rudawo po kipiącej bieli planety i pociemniała jak od skrzepów brudnej krwi. Nie była to krew. Wiedział, ale nie chciał na to patrzeć. Wedle polecenia Steergarda statek jął wirować na miejscu jak wyciągnięte poziome ramię dźwigu. Mieli tak namiastkę ciążenia, dzięki sile odśrodkowej, najmocniej wyczuwalnej w sterowni u dziobu. W mesie, do której zeszła załoga, ten centryfugalny obrót pozwolił siąść do stołów bez nieważkiej akrobacji. Efekty precesyjne, typowe dla żyroskopii, przyprawiały Harracha o mdłości, choć nieraz pływał na Ziemi i nawet boczna martwa fala nie wtrącała go w morską chorobę. Nie mógł usiedzieć. Stało się to, czego chciał. Biorąc na rozum, nie ponosił odpowiedzialności za kataklizm. Był pewien, że wszystko zaszłoby tak samo, gdyby nie wściekał się i nie wdawał w niezbyt stosowne spory z Bogu ducha winnym ojcem Arago. Nie, nic by się nie zmieniło, gdyby robił swoje milcząc. Wyskoczył z siedzenia u sterów, a ledwie rozprostował nogi, zaczęło go nosić po całej nawigatorni. Nie umiał wyładować inaczej palącego gniewu, który wrócił weń jak odbity i naglił, żeby nie czekać, nie trwać z założonymi rękami i patrzeć na klimatyczne — oby tylko klimatyczne — pomieszanie ugodzonej teradżulowo planety. Gdyby mógł, wyłączyłby obraz, lecz tego nie wolno mu było zrobić. Elipsoidalne wnętrze obiegała galeria, oddzielająca górny poziom od dolnego. Zataczając się na rozstawionych nogach jak marynarz przy chwiejbie wbiegł na górę, okrążył całą galerię kłusem — mógłby kto myśleć, że wzięła go chęć trenowania się w biegu. Na dźwigarach, zbiegających się jak szprychy wielkiego koła, między krzyżulcami umocowanymi do stropu, spoczywała centrala operacyjna. Osiem głębokich foteli okrążało terminal, podobny do płasko ściętego stożka. W jego pobocznicy przed każdym fotelem pusto mrugał zielony monitor. Na płaskiej płycie tego stołustożka leżał porzucony brulion ultimatum, nakreślony charakterystycznym, pochylonym, ostrym pismem Steergarda. Wszedłszy między fotele Harrach zrobił rzecz, o jaką by się nigdy w świecie nie posądził. Odwrócił tę kartkę papieru, by leżała nie zapisaną stroną do góry, i rozejrzał się, czy ktoś tego nie widzi. Lecz tylko mrugające ekrany udawały ruch. Usiadł w fotelu, zajmowanym zwykle przez dowódcę, popatrzył na obie strony. Między srebrnoplastykowym obwałowaniem dźwigarów ziały klinowe okna w dół: widać było tam nawigatornię, też mrugającą drobiem światełek różnej barwy, i blask, co szedł wciąż z głównego ekranu — mętne światło Kwinty. Harrach oparł się łokciami o skośny pulpit i zakrył rękami twarz. Gdyby umiał, gdyby mógł, może by zapłakał po tej Sodomie i Gomorze.
Zdawał się zupełnie spokojny i nie pożegnał się z nikim. Żaden z towarzyszy nie wsiadł z nim do windy, gdy nadszedł czas. W zwykłym białym skafandrze z hełmem pod pachą patrzał na migające kolejno cyfry mijanych pokładów. Drzwi rozsunęły się same. W kopulastej hali startowej dziwnie drobna stała rakieta, nieskazitelnie srebrna, bo nigdy jeszcze nie przecinała atmosfery i żar nie osmalił jej dziobu ani boków. Poszedł ku niej po ażurowej blasze, odpowiadającej głucho na każdy krok, czując wzmożony ciężar, znak, że „Hermes” wzmożonym ciągiem idzie rufą od planety, aby dać mu dobre pchnięcie przy starcie. Rozejrzał się wkoło. Wysoko u zbiegu hakowych dźwigarów płonęły różańcami silne świetlówki. Przystanął w ich bezcieniowym blasku, aby nałożyć hełm. Właz kabiny otwarł się nad nim. Zaciągane klamry szczęknęły, odruchowo dotknął szerokiej obręczy metalowego kołnierza, wciągając tlen, już odcięty od powietrza wypełniającego halę, ciśnienie było nieco za duże, lecz samo się natychmiast wyrównało. Podnośnik, na który wstąpił, ruszył w górę. Właz, przed chwilą ciemny, rozjaśnił się od środka, przesuwny stopień dotknął progu i zamarł. Bez pośpiechu przestawiając nogi w wielkich butach przez próg, wiodąc ręką w elastycznej rękawicy po rurce poręczy, schylony wpełznął do środka nogami naprzód, ujął oburącz uchwyty u nadproża i opadł miękko w głąb. Właz się zamknął. Doszedł go narastający śpiewnie świst — to gazoszczelny kołpak, co wisiał dotąd nad rakietą, opadł na nią, a hydrauliczne tłoki dociskały go do cembrowiny wyrzutowego leja, żeby statek nie stracił przy starcie powietrza i nie zatruły go jadowite płomienie silników. Łatwo jak w symulatorze podjął żebrowane węże klimatyzacji, wkręcił we właściwe mufy skafandra, bagnetowe zaczepy od razu zaskoczyły na dowód, że gwinty weszły w gwint. Był już zespolony z rakietą. Jej ścienne obicie jęło puchnąć, aż zawisł w otulinie elastycznych powijaków, tylko do pach, aby miał swobodne ręce. Miejsca nie było więcej niż w egipskim sarkofagu. Tak właśnie zwano nieraz te jednoosobowe ładowniki. Rękojeść automatu odliczania miał po prawej. Tuż przed oczami świeciły mu w twarz przez szkło hełmu tabliczki analogowych wskaźników i digitalne rezerwowe liczniki wysokości, mocy, sztuczny horyzont, a pośrodku czworokątny monitor, jeszcze ślepy. Kiedy pchnął dźwignię do oporu, wszystkie światełka zajaśniały, mrugając do niego z poufałą życzliwością, zapewniając, że są gotowe: główny silnik, osiem korekcyjnych, cztery hamownicze, spadochron pierścienny jonosferyczny i wielki awaryjny (ale ekran błyskawicznie gasnącymi punktami zapewniał go, że awarii nie będzie, rysując idealnie dokładną krzywą lotu, od „Hermesa”, jako zielonej gwiazdki, po wypukłość planetarnego okręgu). Z ułamkowym opóźnieniem zameldował mu się trzeci spadochron, kaskadowy, zwany piątym kołem u wozu. Nieraz przeżywał takie chwile i lubił je. Ufał tym migocącym jak szybki puls zielonym, pomarańczowym i niebieskim światełkom. Wiedział, że może się zapalić czerwone, jak oko nabiegłe krwią strachu, bo nie ma bezawaryjnych urządzeń, ale wszyscy natrudzili się, żeby go nic nie zawiodło. Automat odliczał już od dwustu. Zdawało mu się, że słyszy w membranach ludzi zgromadzonych w sterowni i że na to żywe tło wstrzymywanych tchnień sypią się cyfry odliczane obojętnym mechanicznym głosem w malejącym porządku. U dziesiątki wyczuł lekkie przyspieszenie tętna i zmarszczył brwi pod okapem hełmu, jakby karcił nie dość podwładne serce. Co prawda tachykardia bodaj nikogo nie omijała przy starcie, i to banalnym, a cóż dopiero w takich okolicznościach. Był rad, że nikt się doń nie odzywa, ale gdy padło sakramentalne ZERO i poczuł drgnięcie zlanych w jedno ciała i pocisku, dobiegł go słaby głos kogoś, kto widać stał z dala od mikrofonów: Bóg z tobą. Te niespodziewane słowa zaskoczyły go, chociaż kto wie, czy nie spodziewał się ich po tym człowieku. Ale na takie refleksje nie było już czasu. Pocisk wypchnięty zarazem delikatnie i potężnie hydrauliczną łapą, jakby olbrzymia garść stalowa przez atłas parła go cylindrycznym ujściem w wyrzutnię, odłączył się od pokładu i choć nie mógł się poruszać w baloniastej otulinie, ogarnęła go nieważkość na dwie lub trzy sekundy, nim zagrały silniki. Przez mgnienie widział w górnym rąbku monitora umykający kadłub statku, ale mogło to być iluzją. Rakieta nazywała się „Ziemia”, bo tak chciał, i tak miał być wzywany. Wykonała salto, słabe punkciki gwiazd poleciały skosem przez monitor, białą tarczką przepłynęła wśród nich Kwinta i znikła, a jego pojazd zamiatając mroki wyziewem korektorowych dysz legł na kursie: trajektoria realnego lotu pokryła się idealnie z, punktowaną przez komputer. Powinien był już się odezwać do „Hermesa”, ale milczał jeszcze — jakby napawał się samotnym lotem.
Читать дальше