— I zrobił pan to? — zapytał doktor Marsch.
— Nie wydaje mi się, żeby to miało jakiekolwiek znaczenie.
Liczą się intencje. Mam nadzieję, że pańska obecność choć trochę pomoże Numerowi Piątemu.
— Tak go pan nazywa?
— Dla wygody, bo przecież nazywa się tak samo jak ja.
— Jest pańskim piątym sklonowanym dzieckiem?
— Moim piątym eksperymentem? O nie. — Wąskie, zgarbione ramiona okryte wyblakłą purpurą starego szlafroka upodabniały ojca do drapieżnego ptaka. W którejś z książek rzeczywiście znalazłem opis jastrzębia o czerwonym grzbiecie. Ulubiona małpa ojca, skurczona ze starości, wspięła się na biurko. — Raczej pięćdziesiątym, jeśli chce pan wiedzieć. Produkowałem je dla wprawy. Wy, którzy nigdy tego nie robiliście, uważacie, że sprawa jest prosta, ponieważ słyszeliście o tym, że taką rzecz da się zrobić, nie macie jednak najmniejszego pojęcia o tym, jak trudno uniknąć spontanicznego powstania różnic. Każdy gen dominujący musiał takim pozostać, a że ludzie to nie gruszki, więc nie wszystko da się załatwić prostymi kombinacjami z parami genów.
— Czy niszczył pan owoce nieudanych eksperymentów?
— Sprzedawał je — powiedziałem, zanim zdążył otworzyć usta.
— Jeszcze w dzieciństwie zastanawiałem się, dlaczego pan Million zawsze przygląda się niewolnikom na targu. Teraz już wiem.
Ukryty w futerale skalpel wciąż miałem w kieszeni. Czułem go wyraźnie.
— Pan Million jest chyba nieco bardziej sentymentalny ode mnie — zauważył ojciec — a poza tym ja nie lubię wychodzić z domu. Cóż, doktorze; chyba będzie pan musiał zmienić swoją teorię, według której jesteśmy tą samą osobą. Jak pan widzi, są jednak pewne różnice.
Tym razem nie dopuściłem do słowa doktora Marscha.
— Dlaczego? — zapytałem. — Dlaczego właśnie David i ja? Dlaczego ciotka Jeannine dawno temu? Dlaczego to wciąż trwa?
— Właśnie, dlaczego? — powtórzył za mną ojciec. — Zadajemy pytania tylko po to, żeby je zadawać.
— Nie rozumiem.
— Dążę do wiedzy na swój temat albo, jeśli walisz, dążymy do niej. Jesteś tu dlatego, że robiłem i robię akurat to, nie coś innego, ja zaś jestem tutaj, ponieważ osobnik, który był przede mną, też to robił, on zaś z kolei stanowił rezultat eksperymentów prowadzonych przez człowieka, którego umysł został odtworzony w panu Millionie. Ale to nie wszystko. — Pochylił się do przodu, a stara małpa podniosła posiwiały pysk i spojrzała mu prosto w oczy wielkimi, zdumionymi ślepiami. — Pragniemy odkryć przyczynę naszych niepowodzeń, pragniemy się dowiedzieć, dlaczego inni zmieniają się i rozwijają, a my wciąż trwamy tu w bezruchu.
Pomyślałem o jachcie, o którym rozmawiałem z Phaedrią, i oświadczyłem:
— Ja tu nie zostanę.
Doktor uśmiechnął się ponownie.
— Chyba mnie nie zrozumiałeś — odparł ojciec. — Mówiąc „tu”, nie miałem na myśli tego miejsca, lecz pewien etap rozwoju intelektualnego i społecznego. Sporo podróżowałem, ciebie też zapewne to czeka, lecz na koniec…
— …wrócił pan do punktu wyjścia — dokończył za niego Marsch.
— Znaleźliśmy się w ślepej uliczce! — Pierwszy i ostatni raz widziałem ojca tak podekscytowanego. Szerokim gestem wskazał półki uginające się pod ciężarem zeszytów, notesów i taśm. — I to po tylu pokoleniach! Nie zdobyliśmy sławy ani nawet władzy na tej nędznej planetce! Coś trzeba zmienić, ale co? — Wpatrywał się w Marscha płonącym spojrzeniem.
— Nie jesteście wyjątkiem — powiedział doktor z uśmiechem.
— Wiem, że to brzmi jak truizm, ale miałem na myśli ciągłe powielanie tego samego osobnika. Odkąd stało się to możliwe, czyli na jakieś dwadzieścia pięć lat przed końcem dwudziestego wieku, na Ziemi często sięgano po tę metodę. Pożyczyliśmy określenie od inżynierów i nazwaliśmy to zjawisko procesem relaksacji — może nie najpiękniejsza nazwa, ale najbliższa prawdzie. Wie pan, co to jest relaksacja?
— Nie.
— Istnieją zagadnienia, które można rozwiązać wyłącznie stosując kolejne przybliżenia. Weźmy na przykład problem wymiany ciepła z otoczeniem: początkowo nie da się precyzyjnie określić temperatury na powierzchni obiektu o skomplikowanym kształcie. Mimo to inżynier, a raczej jego komputer, jest w stanie przyjąć sensowne założenia, sprawdzić je, a potem, na podstawie wyników, poczynić kolejne założenia. W miarę jak zwiększa się liczba przybliżeń, prowadzone równolegle eksperymenty coraz bardziej upodabniają się do siebie, aż w końcu nie sposób mówić o jakichkolwiek różnicach. Właśnie dlatego twierdzę, że w gruncie rzeczy jesteście tą samą osobą.
Ojciec wyraźnie zaczął się niecierpliwić.
— Chcę, aby wytłumaczył pan Numerowi Piątemu, że eksperymenty, które na nim przeprowadzam, a szczególnie terapeutyczne seanse narkotykowe, których tak nie lubi, są niezbędne, i jeśli mamy osiągnąć coś więcej, musimy się dowiedzieć… — Chyba dopiero teraz zdał sobie sprawę, że prawie krzyczy. Umilkł raptownie, a kiedy ponownie przemówił, jego głos brzmiał prawie normalnie: — Po to właśnie został stworzony zarówno on, jak i David. Dzięki nim miałem nadzieję dowiedzieć się czegoś nowego.
— Bez wątpienia takie samo pragnienie towarzyszyło panu, kiedy znacznie wcześniej powołał pan do życia doktor Veil — zauważył Marsch. — Jeśli jednak chodzi o badania, które przeprowadza pan na swojej młodszej kopii, to równie dobrze mógłbym jemu pomóc badać pana.
— Chwileczkę! — wykrzyknąłem. — Wciąż pan powtarza, że jesteśmy identyczni, ale to nieprawda! Owszem, pod pewnymi względami jesteśmy do siebie podobni, ale ja nie jestem taki sam jak ojciec.
— Wyłącznie za sprawą różnicy wieku. Ile masz lat? Osiemnaście, prawda? — Spojrzał na mego ojca. — A pan co najmniej pięćdziesiąt. Tak naprawdę istnieją tylko dwie siły, które powodują powstawanie różnic między ludźmi: dziedziczenie i środowisko, to co wrodzone i to co nabyte. Ponieważ osobowość kształtuje się głównie podczas pierwszych trzech lat życia, decydującą rolę odgrywa środowisko domowe. Każdy człowiek rodzi się w jakimś środowisku domowym, nawet jeśli jest tak surowe i nieprzyjazne, że natychmiast go zabija, nikt zaś — z wyjątkiem sytuacji zwanych przez nas relaksacją antropologiczną — nie tworzy sobie sam tego środowiska. On je już zastaje, ukształtowane przez poprzednie pokolenie.
— Tylko dlatego że obaj wychowywaliśmy się w tym samym domu, nie może pan…
— W domu, który sam pan zbudował, wyposażył i zaludnił wedle swego uznania. Zostawmy to jednak na boku. Proponuję, żebyśmy teraz porozmawiali o człowieku, którego żaden z was nie widział, urodzonym w miejscu stworzonym przez rodziców bardzo różniących się od niego, czyli o tym, który jako pierwszy…
Przestałem go słuchać. Przyszedłem, żeby zamordować ojca, a nie mogłem tego dokonać, dopóki doktor Marsch był tutaj. Obserwowałem go, pochylonego do przodu w fotelu, wykonującego oszczędne gesty białymi rękami o długich palcach, poruszającego ustami okolonymi ciemnym zarostem, lecz nie słyszałem ani słowa z tego, co mówił, zupełnie jakbym ogłuchł albo jakby jemu pozostała jedynie umiejętność porozumiewania się za pomocą myśli, a ja zdemaskowałem je jako głupie kłamstwa i odgrodziłem się od nich.
— Pan jest z Sainte AnnE — powiedziałem.
Przerwał w połowie bezsensownego zdania i spojrzał na mnie ze zdziwieniem.
— Owszem, spędziłem tam kilka lat.
— Pan się tam urodził i studiował antropologię z książek wydrukowanych na Ziemi przed dwudziestu laty. W stu albo pięćdziesięciu procentach jest pan aborygenem, my zaś jesteśmy ludźmi.
Читать дальше