— Ja już swoje oddałam — rzekła. Oczywiście.
— A bałagan jest dobry. Laboratoria Susan Holyrood i Dana Twofeathersa były zabałaganione. R. C. Mendez twierdzi, że to wyróżnik kreatywności.
Nie miałam pojęcia ani kim są wspomniane osoby, ani o co w tym wszystkim chodzi. A najwyraźniej o coś chodziło. Może Dyrekcja poleciła jej tropić wszelkie oznaki palenia. Alicja pozbyła się przyjacielskiego uśmiechu i teraz jak rekin krążyła po laboratorium.
— Bennett powiedział mi, że przeprowadzasz analizę źródeł mody. Dlaczego obrałaś sobie taki temat?
— Bo wszyscy się tym zajmują.
— Naprawdę? — spytała z ożywieniem. — A kto jeszcze?
— Żartowałam tylko — odparłam słabo i zaczęłam wyjaśniać, choć to sprawa beznadziejna. — Rozumiesz, manie, szaleństwa, coś co ludzie robią tylko dlatego, że inni to robią.
— A, rozumiem — odparła, co znaczało, że nie rozumie. Jednak minę miała raczej refleksyjną, a nie obrażoną. — Poczucie humoru też może sprzyjać kreatywności. Jaka jest według ciebie najważniejsza cecha uczonego?
— Mieć szczęście — wypaliłam. Teraz dopiero miała obrażoną minę.
— Szczęście?
— I dobrych asystentów — dodałam. — Weźmy takiego Roya Plunketta. Jego asystent zastosował srebrną uszczelkę w zbiorniku z fluoropochodnymi węglowodorów, co doprowadziło do odkrycia teflonu. Albo Becquerel. Traf chciał, że do pomocy w laboratorium zatrudnił młodą Polkę. Nazywała się Maria Skłodowska.
— To bardzo ciekawe. Powtórz, gdzie robiłaś dyplom licencjata?
— Na Uniwersytecie Stanowym w Oregonie — odparłam.
— Ile miałaś lat, gdy obroniłaś doktorat? Zatem powróciliśmy do formalnego śledztwa.
— Dwadzieścia sześć.
— A ile masz teraz?
— Trzydzieści jeden. — To była najwyraźniej prawidłowa odpowiedź, gdyż Alicja znowu pojaśniała.
— Wychowałaś się w Oregonie?
— Nie, w Nebrasce — poinformowałam. Tym razem to nie była prawidłowa odpowiedź — uśmiech zgasł.
— Mam dużo pracy — oświadczyła i nie oglądając się, wyszła.
Nie wiem, czego chciała, ale na pewno poczucie humoru i bałagan jej nie wystarczały.
Siedziałam wpatrzona w ekran, zastanawiając się, o co jej chodziło, gdy weszła Flip. Miała na sobie pasma taśm klejących i drewniaki bez pięt.
Dobrze by było, gdyby trochę taśmy zużyła na przytrzymanie podeszwy. Przy każdym kroku buty jej spadały i idąc do mnie przez korytarz głośno powłóczyła nogami. Zarówno taśma, jak i drewniaki miały jadowitą niebieską barwę.
— Jak się nazywa ten kolor? — spytałam.
— Błękit Czerenkowa.
Oczywiście. Niebieskie promieniowanie reaktorów atomowych. Bardzo stosownie. Musiałam jednak oddać sprawiedliwość — nie po raz pierwszy modnej barwie nadano odrażająca nazwę. W czasach Ludwika XVI kolory nosiły wstrętne określenia. Ściekowy, arseniczny, ospowy, chory Hiszpan — to wszystko odnosiło się do żółtozielonego.
Flip podała mi kartkę.
— Musi to pani podpisać — oświadczyła. Była to petycja o uznanie klubu dla pracowników za pomieszczenie dla niepalących.
— A gdzie ludzie mają palić, jeśli zabroni im się palić w klubie? — spytałam.
— W ogóle nie powinni palić. To przyczyna raka — odparła z przekonaniem o swej absolutnej racji. — Uważam, że ludzie którzy palą, nie powinni dostawać pracy. — Odrzuciła kosmyk. — I powinni sobie mieszkać gdzieś tam, żeby bierne palenie nie szkodziło nam wszystkim.
— Doprawdy, Herr Goebbels? — powiedziałam, zapomniawszy, że obecnie najsilniejszym trendem jest ignorancja. Oddałam jej papier.
— Wtórno-wtórny dym jest niebezpieczny — rzekła urażona.
— Małostkowość również. — Odwróciłam się do swego komputera.
— Ile kosztuje korona? — spytała znienacka. Zdaje się, że dziś był dzień zaskakujących pytań.
— Korona? Chodzi ci o taką królewską? — zdziwiłam się.
— Nieee. Ko-ro-na.
Flip w koronie, spod której zwisa z boku kosmyk włosów — nie, nie potrafiłam sobie tego wyobrazić. Nie wiedziałam, o czym Flip mówi, ale powinnam zwracać na to uwagę, gdyż było bardzo prawdopodobne, że stanie się to kolejnym wielkim szałem. Może Flip jest niekompetentna, niesubordynowana i ogólnie nieznośna, ale nadąża za duchem mody.
— Korona. Złota? — Wykonałam ruchy ręką, jakbym wkładała ją na głowę. — Spiczasta?
— Spiczasta? — spytała Flip oburzona. — Lepiej, żeby nie miała szpiców. Ko-ro-na.
— Niestety, nie wiem — odparłam.
— Pani jest naukowcem. Powinna pani znać terminy naukowe — stwierdziła Flip.
Czyżby korona stała się „terminem naukowym”, podobnie jak podanie taśmy klejącej stało się „posługą osobistą”?
— Ko-ro-na! — Westchnęła bardzo głęboko i stukając sabo-tami wyszła na korytarz.
Tego dnia czekało mnie wiele zdarzeń, których nie potrafiłam uporządkować. Żałowałam, że w ogóle zaczęłam włączać dane dotyczące innych manii z początku wieku. Było ich zbyt wiele i nie tworzyły logicznej całości.
Na przykład siedzenie na maszcie czy malowanie kolan na czerwono. Studenci z college’ów wypisywali na starych fordach modelu T dowcipne hasła w rodzaju: „Kawał kitu” lub „O, ty mały”; gospodynie domowe przebierały się za Chinki i grały w mah-dżonga; nowe manie wyskakiwały jakby z szuflady, wypierając poprzednie szaleństwa, które trwały najwyżej kilka miesięcy, a niekiedy zaledwie parę tygodni. Taniec black bot-tom zajął miejsce mah-dżonga, który wcześniej zastąpił szał na punkcie faraona Tutanchamona. Wszystko sprawiało wrażenie chaosu, w którym nie sposób się rozeznać.
Krzyżówki to jedyna choć częściowo sensowna pasja, ale i jej zagadkę trudno było rozwiązać. Zaczęła się w 1924 roku, gdy wiele kobiet dawno już obcięło warkocze. Jednak krzyżówki były popularne od początku dziewiętnastego wieku, a „New York World” publikował je co tydzień od 1913 roku.
Jednak przy bliższym oglądzie „sensowna” nie wydaje się właściwym słowem. Jeden z pastorów podczas mszy puścił między wiernych krzyżówkę, która po rozwiązaniu dawała hasło z Biblii. Materiały na kobiece sukienki drukowano w czarno-białe kwadraty, do tego sprzedawano odpowiednie kapelusze i pończochy. Na Broadwayu wystawiono rewię Krzyżówki roku 1925. Niektórzy małżonkowie twierdzili, że krzyżówki doprowadziły do ich rozwodu; sekretarki nosiły kieszonkowe słowniczki przyczepione do dłoni jak bransolety; lekarze ostrzegali przed nadwerężaniem wzroku, a w Budapeszcie jakiś pisarz popełnił samobójstwo, zostawiwszy list w formie krzyżówki. Po-
licja nigdy jej nie rozwiązała, gdyż prawdopodobnie pochłonięta była kolejnym szaleństwem — charlestonem. Bennett wetknął głowę przez drzwi.
— Masz chwilkę? Chciałbym cię o coś zapytać.
Wszedł. Tym razem nie miał koszuli w dwubarwną kostkę, lecz w wyblakłą szkocką kratę. Trzymał w ręce uproszczony formularz.
— Chodzi ci o egipskiego boga słońca na dwie litery? — powiedziałam. — Ra. Uśmiechnął się.
— Nie, myślałem, że może Flip przyniosła ci okólnik Dyrekcji, który obiecali rozesłać. Z wyjaśnieniami, jak wypełnić formularz.
— I tak, i nie — odparłam. — Otrzymałam egzemplarz od Giny. Wydostałam go spomiędzy książek o latach dwudziestych.
— Doskonale — powiedział. — Zrobię kopię i potem ci odniosę.
— Możesz go sobie zatrzymać.
— Skończyłaś już wypełniać ten formularz?
— Nie. Przeczytałam okólnik. Spojrzał w kartki.
Читать дальше