W stronę mostka niepewnie szły małe grupki ludzi. Rees rozpoznał przedstawicieli wszystkich kultur Mgławicy: mieszkańców Tratwy, Pasa, a nawet kilku Kościejów.
Każdy uchodźca niósł parę kilogramów własnego dobytku, na tyle pozwalały przepisy.
Przy otwartym włazie mostka utworzyła się kolejka. Na razie do wnętrza wnoszono ostatnie partie zapasów, książki, małe przyrządy służące do pomiarów środowiska. Wszystko odbywało się precyzyjnie. Rees zaczął wierzyć, iż operacja naprawdę się powiedzie.
Bez względu na to, co mogło się stać w przyszłości, był zadowolony, że skończył się okres oczekiwania. Kiedy przemieszczono Tratwę, społeczeństwo uległo błyskawicznej dezintegracji. Organizatorzy wyprawy musieli się śpieszyć, gdyż w każdej chwili groził bunt, lecz ciągle pojawiały się kolejne opóźnienia i problemy.
W tamtych dniach Rees obawiał się, że nie wytrzyma narastającego napięcia.
Zdumiewała go olbrzymia wrogość otoczenia. Pragnął wytłumaczyć ludziom, że nie on ponosi winę za zagładę Mgławicy i nie od niego zależą prawa fizyczne, które nakazywały ograniczenie liczby ewakuowanych osób.
W każdym razie nie był jedynym autorem listy pasażerów.
Sporządzenie listy stanowiło prawdziwą udrękę. Szybko odrzucono pomysł tajnego głosowania, skład przyszłej kolonii nie mógł być przypadkowy, ale jak zadecydować o życiu lub śmierci rodzin i generacji potomków? Organizatorzy próbowali mieć naukowe podejście, toteż kierowali się takimi kryteriami, jak: sprawność fizyczna, inteligencja, łatwość adaptacji, wiek rozrodczy. Zakłopotany i zdegustowany całą procedurą Rees zorientował się, że figuruje na niemal każdej z list kandydatów.
Procedura selekcyjna dała mu poczucie, że uczestniczył w czymś niegodziwym; do pewnego stopnia utracił wiarę w słuszność własnych poczynań. Jednak nie rezygnował z wysiłków. Nie tylko dla ratowania własnej skóry, lecz po to, by dać z siebie absolutnie wszystko.
Wreszcie powstała ostateczna wersja listy, zlepek kilkunastu spisów, o którego ostatecznym kształcie zadecydował surowy arbitraż Deckera. Rees znalazł się na niej, Roch — nie. Rees nienawidził samego siebie. Ubolewał, że spełniają się co do joty najgorsze przewidywania Rocha i jego kolegów.
Podszedł do ogrodzenia. Miał nadzieję, że spotka Pallisa i wykorzysta ostatnią szansę, żeby się pożegnać. Krzepcy strażnicy patrolowali teren, nosząc pałki. Reesa ogarnęło przygnębienie. Zmarnotrawiono jeszcze jeden element, który mógłby posłużyć głównemu celowi, ale już wybuchały bunty. Kto wie, co by się stało, gdyby nie ochrona w postaci ogrodzenia i wartowników? Jeden ze strażników skinął głową Reesowi. Miał kamienną twarz.
Rees domyślał się, że mężczyzna bez wahania odparłby atak swoich rodaków tylko po to, aby ocalić garstkę uprzywilejowanych.
Z drugiego końca mostka dobiegł huk eksplozji, jak gdyby ktoś uderzył potężnym obcasem w pokład. Nad rusztowaniem pojawił się obłok dymu.
Strażnicy odwrócili się, żeby zobaczyć, co się stało. Rees zaczął biec.
W oddali było słychać krzyki. Ogrodzenie zostało przewrócone, płonęło na odcinku kilku metrów. Strażnicy pognali do wyrwy, ale wydawało się, że tłum ma miażdżącą przewagę, zarówno pod względem liczebności, jak i determinacji. Rees ujrzał nieprzebrane morze twarzy, starych i młodych, kobiet i mężczyzn. Łączyło je jedno:
rozpaczliwa, zaciekła furia. Po chwili na pokład spadły bomby zapalające.
— Co ty tu robisz, do jasnej cholery? — To był głos Deckera. Wziął Reesa za ramię i pociągnął go z powrotem w kierunku mostka.
— Decker, czy oni nie potrafią tego zrozumieć? Nie mogą zostać ocaleni, po prostu nie starczy dla nich miejsca! Jeśli teraz zaatakują, misja się nie uda i nikt nie…
— Chłopcze — Decker złapał Reesa za barki i mocno nim potrząsnął — skończył się czas na gadki. Nie jesteśmy w stanie długo odpierać tej hołoty. Będziecie musieli wleźć do środka i natychmiast startować.
— To niemożliwe — zaprzeczył Rees.
— Pokażę ci, kurwa, co jest niemożliwe. — W miejscu, w którym wybuchła bomba zapalająca, płonęło małe ognisko. Decker pochylił się, zapalił drewnianą szczapę i cisnął na rusztowanie otaczające mostek. Po chwili sucha konstrukcja stanęła w płomieniach.
— Decker… — Rees wytrzeszczył oczy.
— Żadnych dyskusji, do cholery! — ryknął mu w twarz Decker, pryskając śliną. — Bierzcie, co się da, i wynoście się stąd…
Rees odwrócił się i zaczął biec. Obejrzał się tylko raz. Decker całkowicie zniknął wśród walczących.
Rees dotarł do włazu. Po kolejce sprzed kilku minut nie było śladu. Ludzie usiłowali wepchnąć się do środka, robili przy tym mnóstwo wrzasku i z absurdalną zapobiegliwością nieśli nad głowami swoje rzeczy. Rees użył pięści i łokci, żeby znaleźć się wewnątrz mostka.
Obserwatorium przypominało klatkę, w której panuje zgiełk i chaos. Ludzie przewracali się na przyrządy i niszczyli je. Ocalał jedynie duży teleskop, który majaczył nad tłumem niby wyniosły robot.
Rees uparcie przedzierał się naprzód, aż w końcu ujrzał Gorda i Neada. Przywołał ich do siebie.
— Startujemy za pięć minut!
— Rees, to niemożliwe — odparł Gord. — Przecież widzisz, jak wygląda sytuacja.
Wśród pasażerów i tych, którzy są na zewnątrz, byliby ranni, a nawet zabici.
— Spójrz tam. — Rees wskazał na przezroczysty kadłub. — Widzisz ten dym? Decker podpalił to cholerne rusztowanie. Zatem twoje cudowne rygle wybuchowe za pięć minut tak czy owak wylecą w powietrze, zgadza się?
Gord pobladł.
Nagle hałas na zewnątrz przerodził się w ryk. Rees zorientował się, że zniszczone zastały kolejne fragmenty ogrodzenia. Nieliczni strażnicy nadal stawiali opór, ale skłębiony tłum zaczynał ich pochłaniać.
— Kiedy ci ludzie do nas dotrą, przepadniemy z kretesem — powiedział. — Musimy startować. I to nie za pięć minut. Teraz.
— Rees, tam są wciąż ludzie… — Nead pokręcił głową.
— Zamknij te cholerne drzwi! — Rees chwycił młodego człowieka za ramię i popchnął go w stronę zamontowanej w ścianie płyty sterującej. — Gord, wysadź te rygle.
No, zrób to!
Inżynier zmrużył oczy. Był tak przerażony, że drgały mu policzki, ale ruszył w stronę napierającego tłumu.
Rees przedarł się do teleskopu. Wspiął się na samą górę starego przyrządu i ujrzał wzburzone morze ludzkich głów.
— Posłuchajcie mnie! — zawołał. — Widzicie, co dzieje się na zewnątrz. Musimy startować. Połóżcie się, jeśli znajdziecie miejsce. Pomóżcie osobom, które są obok was; zwróćcie uwagę na dzieci.
Zdesperowani ludzie zaczęli okładać pięściami ścianę mostka, przywierali twarzami do przezroczystej powłoki. Po chwili rozległ się trzask — to zapaliły się rygle rusztowania.
Krucha drewniana konstrukcja błyskawicznie się rozpadła, Teraz już nic nie łączyło mostka z Tratwą.
Podłoga obniżyła się. Pasażerowie krzyczeli i kurczowo przytulali się do siebie.
Pokład Tratwy, widoczny przez przezroczystą ścianę, uniósł się wokół mostka jak płynna substancja, a pole grawitacyjne Tratwy wciągało pasażerów w powietrze. Widok odbijających się od dachu ludzi był niemal komiczny.
Z korytarza dobiegało coraz głośniejsze wycie. Nead nie zdążył zamknąć włazu.
Maruderzy pokonali skokiem przestrzeń, która dzieliła mostek od pokładu. O zamykające się drzwi uderzył z łoskotem mężczyzna. Zaczepił nogą o framugę. Rees usłyszał trzask łamiącej się kości goleniowej, a po chwili zobaczył rodzinę, która stoczyła się z pokładu Tratwy i wyrżnęła o kadłub mostka. Wszyscy przepadli w otchłaniach nieskończoności.
Читать дальше