Miniaturowe zapory stanowiły chyba najistotniejszy czynnik wpływający na manewry drzew.
Jednak nawet z dużej odległości Pallis dostrzegał, jak nieregularne i słabe są zasłony dymne.
Wyrżnął pięścią w pokład statku. Do diabła! Czystki rewolucyjne, a potem choroby i głód zdziesiątkowały kadrę jego pilotów, podobnie jak inne warstwy społeczności Tratwy.
Przypomniał sobie, jak przemieszczano Tratwę dawniej: nie kończące się obliczenia, trwające całą szychtę odprawy, drzewa, które poruszały się niczym tryby precyzyjnej maszyny.
Teraz nie było czasu na tego rodzaju ceremonie. Niektórym nowym pilotom z trudem starczało umiejętności, by nie pospadać z drzew. Natomiast wytworzenie ściany bocznej należało do najtrudniejszych zadań. Przypominało rzeźbienie za pomocą dymu.
Pallis zauważył, że zasłona dymna jednej z grup drzew była bardzo nierównomierna.
Pokazał ją Jame’owi.
Barman obnażył zęby w uśmiechu i energicznie pociągnął liny sterujące.
Pallis usiłował ignorować jego wybuch śmiechu i cuchnącą parę. Starał się również nie snuć nostalgicznych wspomnień o flotylli drzew. Nead stojący w pobliżu, siarczyście zaklął, gdyż jego dokumentacja została zdmuchnięta niczym kupka liści. Talerz gwałtownie runął na drzewa. Wyglądał jak niewyobrażanej wielkości skoczek. Pallis zrobił odruchowy unik. Gałęzie śmigały najwyżej metr od jego twarzy. Wreszcie mały statek zatrzymał się. Z tego miejsca dymne zapory wydawały się jeszcze bardziej rozrzedzone. Pallis z rozpaczą przyglądał się świeżo upieczonym pilotom, którzy machali kocami w kierunku smużek dymu.
— Hej, wy! — Przyłożył ręce do ust. Odwrócili się do niego. Jeden z pilotów wychylił się. — Napełnijcie misy paleniskowe! — wrzasnął rozwścieczony Pallis. — Wytwórzcie przyzwoitą ilość dymu. Tymi kocami możecie sobie machać do usranej śmierci!
Piloci przedostali się do mis paleniskowych i zaczęli podsycać malutkie płomienie.
Nead pociągnął Pallisa za rękaw.
— Pilocie, czy to, co się tam dzieje, jest normalne?
— Nie, do cholery, to z pewnością nie jest normalne — warknął Pallis. Patrzył na dwa spowite nieregularnymi obłokami dymu drzewa, które zbliżały się do siebie na oślep, a niedoświadczeni piloci robili błędy podczas sterowania. — Barmanie! Sprowadź nas w dół, i to szybko!
Pierwsze zderzenie drzew wydawało się niemal czułe. Szmer listowia towarzyszył delikatnemu pocałunkowi pękających gałązek. Potem nastąpiła pierwsza katastrofa:
dwie platformy sczepiły się ze sobą i zadrgały. Załogi drzew patrzyły na siebie przerażone.
Drzewa wciąż się obracały. Po chwili część krawędzi oderwała się i w powietrze poleciał grad drewnianych szczap. Korzeń jednego z drzew odłamał gałąź „partnera”, czemu towarzyszył przeraźliwy, niemal zwierzęcy pisk. Drzewa z hałasem zderzały się ze sobą. Ich liście mocno drżały. Nad talerzami szybowały drzazgi wielkości pięści.
Nead krzyknął i zasłonił głowę. Pallis nie odrywał wzroku od załóg ginących drzew.
— Złaźcie stamtąd! Te cholerne drzewa się wykańczają. Spuśćcie liny na dół, może się uratujecie.
Piloci spoglądali w górę przerażeni i zdezorientowani. Pallis ciągle krzyczał, aż w końcu zsunęli się po linach na pokład.
Drzewa splotły się w śmiertelnym uścisku. Momenty pędu połączyły się, a pnie orbitowały wraz z listowiem i kikutami konarów. Potężne szczapy drewna wciąż z głośnym skrzypieniem odłamywały się od drzew. Pallis zobaczył, że misy paleniskowe wylatują w powietrze, i usiłował uwierzyć, że załogi przezornie wygasiły w nich ogień.
Wkrótce z drzew pozostały tylko pnie, splecione powykręcanymi gałęziami. Liny kotwiczne odłączyły się, nasuwały skojarzenie z ramionami, które ktoś powyrywał z tułowia.
Uwolnione pnie obracały się z osobliwym wdziękiem, opadając w dół.
Po chwili uderzyły w pokład i rozpadły się na wiele części. Pallis dostrzegł biegnących ludzi. Próbowali się ratować przed gradem szczap, które przez kilka minut spadały jak wyszczerbione sztylety. Po katastrofie uciekinierzy podeszli do miejsca upadku drzew, depcząc po linach drzewnych jak po kończynach nieboszczyka.
— Nic tu po nas. Lećmy dalej. — Pallis dyskretnie dał znak Jame’owi.
Talerz wzbił się w górę i ponownie zaczął patrolować okolicę.
Przez kilka następnych godzin Pallis obserwował latający las. Pod koniec od ciągłego wołania bolało go gardło, a Jame miał czarną od dymu twarz i gniewnie pomrukiwał. Nead położył sekstans na kolanach i wygodnie się rozsiadł z zadowoloną miną.
— Teraz jest dobrze — powiedział. — Tak czy owak, myślę…
— O co chodzi? — dopytywał się Jame. — Czy Tratwa już wydostała się spod wpływu tej cholernej gwiazdy?
— Jeszcze nie, ale nabrała wystarczająco dużego rozpędu i nie potrzebuje dodatkowych bodźców od drzew. Za kilka godzin przesunie się w bezpieczne miejsce, z dala od drogi gwiazdy.
— Udało się więc. — Pallis położył się na siatce talerza i pociągnął łyk ze swojej czarki.
— Tratwa jeszcze będzie podlegała rozmaitym siłom. Kiedy gwiazda minie jej płaszczyznę, wywoła to kilka interesujących efektów pływowych.
— Tratwa już znosiła tego rodzaju rzeczy. — Pallis wzruszył ramionami.
— To musi być fantastyczny widok, Pallis.
— O, tak — zadumał się pilot. Przypomniał sobie, jak cienie lin na pokładzie wydłużały się. Kiedyś wreszcie obwód gwiezdnego dysku zetknie się z linią widnokręgu, a jego światło omiecie pokład. Główna gwiazda znajdzie się za Krawędzią, zostanie po niej poświata, zwana przez uczonych koroną.
— Wobec tego jak często do tego dochodzi? — Jame zmrużył oczy i spojrzał na niebo. — Jak często Tratwa znajduje się na drodze spadającej gwiazdy?
— Niezbyt często. — Pallis wzruszył ramionami. — Raz lub dwa na pokolenie.
Wystarczająco często, skoro musieliśmy się nauczyć radzić z taką sytuacją.
— Potrzebni są jednak uczeni, tacy jak ten — Jame wskazał kciukiem Neada — żeby opracować metodę działania.
— No tak, oczywiście. — W głosie Neada wyczuwało się rozbawienie. — Nie da się tego zrobić, śliniąc palec i wystawiając go na wiatr.
— Ale wielu uczonych zamierza odlecieć mostkiem.
— To prawda.
— Co się więc stanie, jeśli spadnie następna gwiazda? Jak uda się wówczas przemieścić Tratwę?
— Hm, z naszych wyliczeń wynika, że upłynie wiele tysięcy szycht, zanim następna gwiazda zagrozi Tratwie. — Nead beztrosko sączył napój.
— Nie odpowiedziałeś na pytanie Jame’a. — Pallis zmarszczył czoło.
— Ależ odpowiedziałem.-Na obojętnej twarzy młodzieńca odmalowało się zdziwienie.
— Widzisz, według naszych wyliczeń, do tego czasu Mgławica i tak nie będzie już funkcjonowała, więc problem ma charakter akademickich rozważań.
Pallis i Jame wymienili spojrzenia. Pilot znowu zaczął obserwować wirujący las pod statkiem, próbował się zatracić w kontemplowaniu tego pięknego widoku.
Podczas ostatniej szychty przed odlotem mostka Rees prawie w ogóle nie spał.
Gdzieś w oddali zadźwięczał dzwonek. Trzeba było wstawać. Rees dźwignął się z siennika, szybko umył i opuścił prowizoryczne schronienie. Odczuwał ogromną ulgę na myśl, że nadeszła pora decydujących posunięć.
Otoczony rusztowaniem mostek był areną gorączkowej krzątaniny. Znajdował się w środku ogrodzonego terenu o szerokości mniej więcej dwustu metrów. Obszar ten stał się czymś w rodzaju miniaturowego miasta. Dawna dzielnica oficerów służyła teraz jako tymczasowa noclegownia dla emigrantów.
Читать дальше