Jednak wciąż nie opuszczało go zadowolenie. Słyszał teraz powolną, kojącą muzykę.
Rozluźnił mięśnie i wygodnie usadowił się we wnętrzu wieloryba. Jeśli rzeczywiście czekała go śmierć, przynajmniej mógł sobie powiedzieć, że odbył ciekawą podróż.
Może jednak śmierć nie oznaczała całkowitego końca? Przypomniał sobie proste wierzenia religijne na Pasie. Może dusza istnieje dłużej niż ciało? Może będzie kontynuował podróż w innym wymiarze? Oczami wyobraźni widział szereg uwolnionych od powłoki cielesnej dusz, które przemierzały kosmos, powoli machając ogonami…
Ogonami? Co u licha?
Rees potrząsnął głową, pragnął uwolnić się od dziwacznych obrazów i dźwięków. Do diabła, znał siebie wystarczająco dobrze, by wiedzieć, że nie oczekiwałby śmierci ze wzniosłym uśmiechem i wizją życia pozagrobowego. W normalnych warunkach z pewnością próbowałby walczyć, znaleźć wyjście…
Czyżby to nie były jego własne myśli? Kto więc mu je narzuca?
Zadygotał. Odwrócił się i spojrzał na fałdy mózgowe wokół przełyku wieloryba.
Czyżby zwierzę miało zdolności telepatyczne? Czyżby ten wielki, znajdujący się zaledwie parę metrów dalej wzgórek mógł przekazywać obrazy ludzkiemu umysłowi?
Rees przypomniał sobie, jak bardzo przyciągał wieloryby śpiew kościejowych myśliwych. Być może ów śpiew stanowił coś w rodzaju telepatycznej przynęty.
Nagle zrozumiał, że monotonna muzyka w jego głowie charakteryzuje się takim samym zniewalającym rytmem i obsesyjnie powracającą melodią jak pieśń Kościejów.
Musiała napływać z zewnątrz. Nie mógł jednak ustalić, czy docierała do jego uszu, czy też za pomocą telepatii. Być może Kościejom przypadkowo udało się znaleźć sposób na przekonanie wielorybów, iż lecą one nie na spotkanie powolnej śmierci z rąk małych, złośliwych istot ludzkich, lecz w stronę…
W stronę czego? Czyżby wieloryby nie wiedziały, że podążają w kierunku Rdzenia?
I dlaczego fakt udawania się tam napełniał je takim szczęściem?
Istniał tylko jeden sposób uzyskania odpowiedzi. Rees zadrżał na myśl, że jego umysł miałby podlegać jeszcze większej ingerencji. Jednak mocno zacisnął ręce wokół tkanki chrzestnej, przymknął oczy i usiłował się skupić na dziwacznych obrazach.
Wieloryby znowu wzbiły się w powietrze. Próbował obserwować je w taki sposób, jakby miał przed sobą fotografię. Czy te istoty naprawdę były wielorybami? Tak, lecz ich rozmiary wydatnie się zmniejszyły, wieloryby przypominały teraz pociski w kształcie ołówków, niemal bez przeszkód sunące… no właśnie, dokąd? Rees zakrył oczy wierzchem dłoni, lecz nic nie przychodziło mu do głowy. No cóż, bez względu na to, dokąd się udawały,,jego” wieloryb był wyraźnie zachwycony tą podróżą.
Skoro nie mógł dostrzec miejsca docelowego, zastanowił się, gdzie znajduje się punkt wyjścia. Spuścił głowę. Miał wrażenie, że obraz w jego umyśle ulega spłaszczeniu, jak gdyby przeszukiwał niebo teleskopem.
W końcu udało mu się zobaczyć, skąd wylatują wieloryby. Tym miejscem okazał się Rdzeń.
Rees otworzył zmęczone oczy. Zatem zwierzęta wcale nie pędziły ku własnej śmierci.
W jakiś sposób zamierzały wykorzystać Rdzeń dla uzyskania ogromnych prędkości, które pozwoliłyby im wylecieć…
Nagle Rees zrozumiał, że wielorybom chodzi o opuszczenie samej Mgławicy. One wiedziały, że Mgławica umiera, i używając nieprawdopodobnej metody, emigrowały:
porzucały ginące resztki gwiezdnego obłoku i pokonywały przestrzeń kosmiczną, aby znaleźć nowy dom. Prawdopodobnie czyniły to już setki razy. Być może żyją w innych mgławicach od setek tysięcy szycht…
Paliły go policzki. Obudziła się w nim wielka nadzieja. Człowiek z pewnością mógłby naśladować zachowanie wielorybów.
Rdzeń znajdował się już bardzo blisko. Przez warstwę gruzu przedostawały się smugi diabelskiego światła. Powietrze wydychane przez wieloryby przypominało ogromne, wilgotne pióropusze. Ciała stworzeń kurczyły się jak powoli przekłuwane baloniki.
Wieloryb Reesa zwolnił obroty. Wkrótce miał się znaleźć w ciemniejącej gardzieli studni grawitacyjnej Rdzenia, a Reesa czekała pewna śmierć. Jego nadzieja prysła równie szybko, jak się zrodziła, a wraz z nią wszelkie oznaki złudnego zadowolenia.
Zostało mu kilka minut życia, a przecież w jego przeklętej głowie kryła się tajemnica przetrwania ludzkości.
Wydał okrzyk rozpaczy i konwulsyjnie uczepił się tkanki chrzestnej.
Wieloryb zadygotał.
Rees z niedowierzaniem spojrzał na swoje ręce. Dotychczas zwierzę nie przejawiało żadnej reakcji na obecność człowieka. Zapewne Rees zachowywałby się tak samo, gdyby do jego organizmu wtargnęły jakieś pasożytnicze drobnoustroje. Lecz jeśli Rees nie denerwował wieloryba swoimi ruchami, to może ogromny, powolny mózg zwierzęcia reagował na jego rozpacz?
I być może istniało jakieś wyjście z sytuacji.
Rees zamknął oczy i przypominał sobie rozmaite twarze. Hollerbach, Jaen, Sheen, Pallis. Nie odpędzał od siebie udręki, wiążącej się z ich bliską śmiercią, wzbudzał w sobie pragnienie, by wrócić i ocalić swoich ludzi, aż w końcu osiągnął maksimum bólu psychicznego. Zaczął ciągnąć pysk wieloryba, jakby mógł w ten sposób zawrócić gigantyczne stworzenie z drogi prowadzącej ku Rdzeniowi.
Reesa ogarnął straszliwy smutek. Błagał los, by wieloryb podążył za stadem i znalazł się w bezpiecznym miejscu. Czuł się całkowicie pogrążony w rozpaczy. Skupiał uwagę na jednym tylko obrazie: na zdumionej twarzy uczonego trzeciej klasy, Neada, gdy młodzieniec podziwiał na monitorze teleskopu piękno krawędzi Mgławicy. Wieloryb znowu zadrżał, tym razem bardziej gwałtownie.
Atak górniczego statku na Tratwę trwał dopiero trzydzieści minut, lecz w powietrzu wokół platformy już było słychać jęki rannych.
Pallis przeczołgał się przez listowie drzewa i gorączkowo regulował misy paleniskowe. Upewnił się, że wytwarzany przezeń obłok dymu tworzy równomierną, grubą warstwę. Drzewo leciało w górę pewnie. Pomimo grozy sytuacji Pallis był zadowolony ze swojej sprawności.
Podniósł głowę. Dwanaście drzew jego flotylli tworzyło liściasty, zakrzywiony szyk, który odpowiadał kształtem łukowi wiszącej sto metrów wyżej Tratwy. Według mapy spodniej części Tratwy właśnie znajdowały się pod Platformą. Drzewo pilota wzbijało się tak pewnie, jakby ktoś przymocował do niego żelazne pręty. Pallis spodziewał się, że przeleci nad horyzontem Tratwy za kilka minut.
Zauważył, że chude twarze pilotów, którzy podtrzymywali ogień na sąsiednich drzewach, są zatroskane.
— Nie możemy trochę przyśpieszyć? — zagadnął Nead. Był spięty i zaniepokojony.
— Pilnuj swojej roboty, chłopcze.
— Chyba ich słyszysz? — Młody człowiek zdołał powstrzymać łzy i machnął pięścią w stronę Platformy, skąd dobiegał hałas bitwy.
— Oczywiście, że ich słyszę — odparł Pallis, usiłując nie okazywać rozdrażnienia. — Ale jeśli nierozważnie wyrwiemy się do przodu, to nas pozabijają. Zgadza się? Z drugiej strony, jeśli zachowamy szyk i będziemy się trzymać planu, mamy szansę załatwienia tych dupków.
Przemyśl sprawę, Nead, przecież jesteś uczonym, nie?
— Tylko uczonym trzeciej klasy. — Nead otarł dłonią twarz.
— Niemniej jednak uczono cię rozsądnie myśleć. Uspokój się więc, człowieku, mamy tu mnóstwo roboty i liczę, że mi pomożesz. Odnoszę wrażenie, że trzeba uzupełnić misy przy pniu.
Читать дальше