— Coś jest z nim nie w porządku — wyszeptał Harry. — Już dawno powinien nas rozpłatać. Dlaczego tego nie zrobił?
Lecz wtedy „Krab” zagłębił się w ciało splina, rozpalony silnik fazowy przebił kadłub. Ognie sprawiły, że krew i ciało wyparowały w olbrzymiej, obscenicznej. bezdźwięcznej eksplozji. Wielkie cielsko splina wydawało się szarpnąć w tył. W końcu lodowy ogon „Kraba” zniknął, cały czas płonąc, w padlinie splina.
Wokół olbrzymiej rany natychmiast zaczęła się pospieszna krzątanina. Michael zmrużył oczy. by przyjrzeć się temu dokładniej.
— Niewielkie roboty — powiedział zdumiony Harry.
— Limfoboly — odezwała się słabo Shira, wpatrując się w widok na ekranie z tępą fascynacją.
— Niszczą nasz kadłub — stwierdził Harry. — Zostaliśmy zaatakowani. Pierwszy raz.
— Możliwe — odparł Poole. — Ale myślę, że teraz jest to bez znaczenia.
Gwiezdny żar silnika fazowego zgasł wreszcie, zdławiony przez zapracowane limtbboty. Lecz bryła lodu i długi, rozpadający się kadłub „Kraba”, równomiernym tempem wciąż zagłębiały się w ciało splina.
Było to przeżycie niemal seksualne, pomyślał Michael.
Osobliwości wystrzelone ze zmniejszoną prędkością początkową wydawały się pełznąć w górę przeroczystego szybu. Berg ujrzała przed oczami wizję osobliwości wytaczających się z lufy miotacza i spadających z powrotem na krystaliczną powierzchnię z rozczarowującym plaśnięciem…
Osobliwości dotarły do wylotu miotacza i zniknęły im z oczu, zasłonięte przez kopułę jaskini.
Berg poczuła, że w chwili zrealizowania planu — na dobre albo na złe — opuściła ją cała energia. Ścisnęła dłońmi konsolę, czując, jak uginają się pod nią nogi.
Purpurowoczerwone światło płonęło bezgłośnie w pęknięciach strzaskanej kopuły. Zabójcze promienie gwiazdołamaczy splina zamigotały i zgasły.
W całym zrujnowanym ziemiostatku Przyjaciele unieśli głowy ku temu niepewnemu blaskowi niczym kwiaty do słońca.
Połowa kopuły uległa zniszczeniu. Ponad nią splin przesłaniał gwiazdy.
Z wygaszonymi gwiazdołamaczami olbrzymi okręt toczył się przez obojętne niebo. Wielki krwawy krater, pokrywający jedną ósmą powierzchni splina, deformował jego kadłub i Berg mogła jedynie skrzywić się ze współczuciem na ten widok. W miarę obrotu splina zorientowała się. że krater ten miał swego odpowiednika — chyba jeszcze głębszego — na przeciwnym biegunie statku. Stanowiska ogniowe wezbrały krwią. Wędrówka splina przez gwiazdy stawała się coraz bardziej niepewna, jakby posłuszeństwa odmówił system odpowiadający ludzkiemu błędnikowi.
— Rany implozyjne wywołane ukierunkowanymi falami grawitacyjnymi — stwierdził spokojnie Jaar, oceniając uszkodzenia splina. — Zadziałało.
Berg zamknęła oczy, poszukując w swym wnętrzu uczucia triumfu, choćby ulgi. Nadal jednak czuła się zagubiona w kosmosie, stojąc na skorupce jajka, która prawdopodobnie rozpadnie się sama z siebie, bez dalszej pomocy ze strony splina. A na wypadek gdyby o tym zapomniała, zakończywszy swe niszczycielskie działanie we wnętrzu splina, z nieba spadała ku niej miniaturowa czarna dziura…
— Chodź. Jaar, kochany sukinsynu — powiedziała. — Jeżeli marny to przeżyć, czeka nas jeszcze wiele pracy…
Splin implodował.
Moduł napędowy „Kraba” wbił się w jego serce niczym sztylet. Przez napięte mięśnie przetoczyły się fale konwulsji, wstrząsając ciałem splina niczym zjawisko sejsmiczne. Na całej powierzchni statku eksplodowały naczynia krwionośnie, wypluwając w kosmos szybko krzepnące płyny.
Qax milczał.
Jasott Parz trzymał się kurczowo włókien nerwowych. Gałka oczna obracała się gwałtownie, gdy splin poszukiwał ucieczki przed cierpieniem. Parz zamknął oczy, usiłując poczuć jego agonię — każdy spazm, każde pękające naczynie.
Jego przeznaczeniem było zostać świadkiem zagłady Ziemi. Teraz z ponurą determinacją zamierzał zostać świadkiem zniszczenia qaxa, wtopionego w świadomość splina. Starał się poczuć jego strach przed nadciągającą ciemnością, złość wywołaną własnymi błędami, pogłębiające się zrozumienie tego, że przyszłość — Jima Boldera, qaxańskiej diaspory — koniec końców jednak się wydarzy.
Klęska i śmierć.
Jasott Parz uśmiechnął się.
„Krab” zatrzymał się w końcu z ogonem zatopionym w zrujnowanym sercu splina. Kopuła mieszkalna, uczepiona strzaskanego kadłuba statku, górowała nad wrakiem splina niczym platforma obserwacyjna ponad upiornym morzem krwi i zmasakrowanego ciała.
Leżał na swej kanapie, czując, jak ucieka z niego napięcie. Obok niego Shira wydawała się spać.
— Potrzebuję prysznica — oznajmił.
— Michael — wirtual Harry'ego unosił się na skraju kopuły, wyglądając na zewnątrz. — Tam coś jest.
Michael wybuchnął śmiechem.
— Co takiego, coś jeszcze oprócz wraku żywego okrętu wojennego z przyszłości? No, zaskocz mnie, Harry.
— Wydaje mi się, że to gałka oczna. Naprawdę, wielka, ohydna gałka oczna, szeroka na całe jardy. Wypadła z oczodołu i dryfuje na czymś w rodzaju kabla… może to przedłużenie nerwu optycznego.
— No i?
— No i myślę, że w środku ktoś jest. — Harry wyszczerzył się ujmująco. — Myślę, że mnie zobaczył. Macha do mnie ręką…
Michael Poole podążał w ślad za Jasoftem Parzem, dziwnym biurokratą z przyszłości, przez wnętrzności martwego splina.
Wędrowali przez pozbawioną grawitacji ciemność, rozjaśnianą jedynie falującym, słabym blaskiem luminosfery uratowanej przez Parza ze swej dziwacznej kapsuły gałki ocznej. Na wpół rozumne urządzenie trzymało się Parza niczym pies. Korytarz, którym szli, był kolisty w przekroju i odrobinę tylko wyższy od człowieka. Dłonie Poole'a zagłębiały się w ściany pokryte szarawą, oleistą substancją i nagie odkrył, że przeciska się między ciemnymi, unoszącymi się w powietrzu owalami szerokimi na jakąś stopę. Owale były niegroźne tak długo, jak udawało mu sieje wyminąć, lecz przebiwszy zaskorupiały menisk jednego z nich natychmiast zalany został gęstym, ziarnistym odpowiednikiem krwi.
— Jezusie — mruknął. — To obrzydliwe.
Parz trzymał się parę kroków przed nim. Teraz roześmiał się i odezwał swą szybką, rytmiczną angielszczyzną.
— Nie — powiedział. — Jeszcze dla wielu pokoleń ludzi — nawet w mojej przyszłości — będzie to najdoskonalszy z istniejących pojazdów międzygwiezdnych, i tak właśnie wygląda życie na jego pokładzie.
Parz był szczupłym, fertycznym mężczyzną średniego wzrostu; miał rzednące śnieżnobiałe włosy, posępną, pochyloną twarz i niski podbródek. W opinii Michaela wyglądał jak karykatura starzejącego się biurokraty — karykatura, której jedyną dodatnią cechę stanowiły oszałamiająco zielone oczy. Parz w swym przezroczystym, obcisłym kombinezonie poruszał się znacznie sprawniej w tym klaustrofobicznym, lepkim środowisku niż Michael, zakopany w ciężkim skafandrze przystosowanym do wyjścia w otwarty kosmos. Jednak obserwując Parza prześlizgującego się jak ryba przez kloaczną ciemność, Poole nagle zaczął cieszyć się z chłodnej suchości swego skafandra.
Mięsisty płat, szeroki na jard, usunął się nagle w podłodze tunelu. Poole odskoczył z okrzykiem przerażenia. W przedzie Parz zatrzymał się i obrócił. Kule odpowiednika krwi wielkości pięści wypłynęły z otworu, dygocząc, a następnie rozbryzgując się lepko na nogach Poole'a. Za nimi wyskoczył limfobot — jeden z tych małych robotów, od których zdawał się roić ten cholerny statek. Ten wyglądał jak spłaszczona kula o średnicy jednej stopy. Poruszał się. przeskakując ze ściany na ścianę. Nagle na kilka sekund zatrzymał się przed Poole'em. Drobne czerwone plamki światła lasera zatańczyły na łydkach i kolanach Poole'a. Michael napiął mięśnie, oczekując ukłucia bólu. Lecz punkty światła porzuciły go nieoczekiwanie i omiotły ściany oraz globulki krwi niczym reflektory.
Читать дальше