Gurgeh przewrócił się na łóżku, włączył pole unoszące, dostosował jego wartość, usiłował zasnąć, wiercił się z boku na bok, ponownie pomajstrował przy polu, ale nadal nie mógł znaleźć wygodnej pozycji, więc w końcu je wyłączył.
Leżąca przy łóżku bransoletka, podarunek Chamlisa, łagodnie się żarzyła. Podniósł cienką obręcz, obrócił ją w dłoniach. Miniaturowy orbital jaśniał w ciemności, rzucał wiązkę światła na palce Gurgeha i na pościel. Gurgeh wpatrywał się w dzienną stronę orbitala, w mikroskopijne wiry atmosfery nad błękitnym morzem i brązowawym lądem. Muszę przesłać podziękowania Chamlisowi, pomyślał.
Dopiero teraz zobaczył, jak przemyślnie zrobiono ten klejnot. Przedtem przypuszczał, że to tylko statyczny, rozświetlony obraz, ale obecnie widok różnił się od poprzedniego — kontynentalne wyspy na dziennej stronie miały inne kształty od tych, jaki zapamiętał, choć w pobliżu terminatora niektóre pozostały niezmienne. Bransoletkę zaprojektowano jako ruchomy model orbitalu, a może nawet prosty zegar.
Gurgeh uśmiechnął się w ciemności i odwrócił na drugi bok.
Wszyscy spodziewali się, że przegra. Jedynie on wiedział — wiedział to już wcześniej — że jest lepszym graczem, niż sądzili inni. Teraz jednak stracił szansę wykazania swojej racji.
— Ale ze mnie dureń — szepnął do siebie w ciemności.
Nie mógł zasnąć. Wstał, włączył ekran modułu i poprosił o wyświetlenie gry. Pojawił się hologram Planszy Pochodzenia. Gurgeh wpatrywał się w obraz, potem kazał modułowi nawiązać łączność ze statkiem.
Rozmowa toczyła się powoli, jakby we śnie. Gurgeh jak zahipnotyzowany obserwował jasną planszę, czekając na odpowiedź odległego statku.
— Jernau Gurgeh?
— Statku, chciałbym wiedzieć, czy jest dla mnie jakieś wyjście? Głupie pytanie. Znał przecież odpowiedź. O jego zabałaganionej sytuacji można było jedynie z twierdzić, że jest beznadziejna.
— Chodzi o wyjście z obecnego położenia w grze? Gurgeh westchnął. Strata czasu.
— Tak. Widzisz rozwiązanie?
Hologram, ukazujący aktualną pozycję w meczu, uchwycił zastygły moment upadku z wysokości — stopy się ześlizgują, palce tracą chwyt i zaczyna się nieuchronny zjazd w dół. Pomyślał o satelitach, bezustannie spadających, i o kontrolowanym potykaniu się istot dwunożnych, zwanym spacerem.
— Żadna z osób, które kiedykolwiek się odkuły i przeszły do dalszych rund, nie straciła aż tylu punktów w stosunku do pozostałych zawodników. Wszyscy już uważają cię za pokonanego.
Gurgeh czekał na ciąg dalszy. Cisza.
— Odpowiedz na moje pytanie — powiedział wreszcie do statku. — Nie uzyskałem odpowiedzi. Odpowiedz.
Jaką grę prowadził statek? Bałagan, bałagan, totalny bałagan. Sytuacja na planszy była zamętem, amorficznym, mglistym, barbarzyńskim zamętem figur i obszarów nadwerężonych, pokonanych, zmiażdżonych. Po co w ogóle pytać? Czy nie dowierzał swemu własnemu osądowi? Czy musiał pytać Umysł? Czy dopiero jego zdanie sprawi, że wszystko stanie się realne?
— Tak, oczywiście, istnieje wyjście — odparł statek. — Wiele sposobów, choć ich realizacja jest prawie niemożliwa, nieprawdopodobna. Ale można spróbować. Nie ma czasu na…
— Dobranoc, statku — powiedział Gurgeh. Połączenie ciągle jeszcze trwało.
— …wyjaśnienia szczegółowe, ale myślę, że mógłbym podać ci ogólną ideę, choć oczywiście byłaby to ocena bardzo skrótowa, więc…
— Wybacz, statku. Dobranoc. — Gurgeh zamknął kanał. Usłyszał pstrykniecie, a potem ciche dzwonienie, świadczące o tym, że statek również się wyłączył. Spojrzał na hologram planszy i zamknął oczy.
Rano nadal nie miał pojęcia, co zrobi. Całą noc nie spał, przesiedział w fotelu naprzeciw ekranu, wpatrywał się w panoramę gry, aż widok ten wyrył mu się w mózgu, a oczy piekły z wysiłku. Potem zjadł lekkie śniadanie i obejrzał jeden z programów rozrywkowych, jakimi Imperium częstowało swych obywateli — dość bezmyślne widowisko, odpowiednie dla osoby w jego stanie ducha.
Przybył uśmiechnięty Pequil. Powiedział, jak to świetnie, że Gurgeh podjął wyzwanie i na pewno dobrze mu pójdzie w drugiej serii, w której spotkają się gracze wyeliminowani z Mistrzostw Głównych, o ile Gurgeh ze — chce wziąć w nich udział; druga seria jest przede wszystkim dla osób, którym zależało na awansie; poza tym donikąd nie prowadzi, ale Gurgeh może przecież wypaść lepiej od innych… pechowców. Ponadto pojedzie do Echronedal i zobaczy zakończenie zawodów, a to przecież wielki przywilej.
Gurgeh prawie się nie odzywał, tylko od czasu do czasu kiwał głową. W czasie jazdy na zawody Pequil opowiadał ciągle o wielkim zwycięstwie Nicosara w pierwszej grze poprzedniego dnia; Imperator-regent dotarł już do drugiej planszy — Planszy Formy.
Kapłan ponownie zaproponował, by Gurgeh się poddał, a on ponownie oświadczył, że chce kontynuować grę. Usiedli przy wielkiej owalnej planszy, każdy z nich albo dyktował swe posunięcia graczom z klubu, albo wykonywał je sam. Gurgeh długo zwlekał z pierwszym ruchem: masował biotech w dłoniach, rozszerzonymi oczyma wpatrywał się w planszę. Inni zawodnicy myśleli nawet, że zapomniał, iż teraz jego kolej, i prosili arbitra, by mu o tym przypomniał.
Gurgeh przestawił figurę. Miał wrażenie, że widzi dwie plansze: jedną tuż przed sobą, drugą wyrytą w mózgu ubiegłego wieczora. Przeciwnicy wykonali własne ruchy; spychali Gurgeha stopniowo w mały obszar, poza którym pozostało mu zaledwie parę wolnych, zaszczutych i uciekających figur.
Gdy to przyszło — a wiedział, że przyjdzie, choć nie chciał się przyznać, że o tym wie — było objawieniem, tylko tak mógł to określić; chciało mu się śmiać. Jednak odchylił się na krześle i kiwał głową. Kapłan przyglądał mu się wyczekująco — kiedy wreszcie ten głupi kosmita się podda? Ale Gurgeh uśmiechnął się do apeksa, wybrał najsilniejszą kartę ze zubożałej talii, przekazał ją arbitrowi i wykonał kolejny ruch.
Potwierdziło się to, na co liczył: jego przeciwnicy byli zbyt pochłonięci szybkim zwycięstwem. Najwyraźniej zawarto wcześniej układ, na mocy którego kapłan miał wygrać. Gurgeh doszedł do wniosku, że pozostali przeciwnicy nie będą grali najlepiej, skoro mają się przyczynić do zwycięstwa innej osoby. To nie miało być ich zwycięstwo, nie zostałoby zapisane na ich konto. Nie musieli grać znakomicie — wystarczyła sama przewaga liczebna.
Rozgrywka przypominała język i Gurgeh sądził, że teraz potrafi się nim posługiwać, a nawet w nim kłamać — robił swe posunięcia i w pewnym momencie, przy pewnym ruchu, sugerował, że się poddaje, a następnym ruchem wskazywał, że zamierza pociągnąć za sobą jakiegoś gracza… może nawet dwóch… albo jeszcze innego. Kłamstwo za kłamstwem. Nie był to pojedynczy komunikat, lecz sekwencja sprzecznych sygnałów, szarpiących strukturę rozgrywki, aż rozsadził, zniweczył wzajemną współpracę swych przeciwników.
Podczas tych manewrów Gurgeh wykonał kilka pozornie niekonsekwentnych, bezcelowych ruchów, nagle i bez ostrzeżenia zagrażających najpierw paru, potem większości ofensywnych figur jednego gracza, za cenę narażenia swych własnych sił. Przeciwnik wpadł w panikę, a kapłan zrobił to, czego spodziewał się Gurgeh — zaatakował. Po następnych posunięciach Gurgeh poprosił arbitra, by odsłonił zdeponowane karty. Podziałały jak miny w grze Aneksja. Siły kapłana zostały zniszczone, zdemoralizowane, rozproszone, beznadziejnie osłabione, część z nich wzmocniła wojska Gurgeha lub — w nielicznych przypadkach — innych zawodników. Kapłan nie miał już czym walczyć, jego zdziesiątkowane wojska miotały się po planszy niczym jesienne liście.
Читать дальше