— Tak.
— Zaplanowaliśmy dla niego trochę nietypowy tok szkolenia. Oczywiście, wszystkie tematy wymagają pańskiego zatwierdzenia.
— Przyjrzę się im. Nie będę udawal, że się na tym znam, admirale Chamrajnagar. Jestem tu tylko dlatego, że znam Endera. Nie musi się pan obawiać, że zechcę pozmieniać pańskie propozycje. Najwyżej tempo szkolenia.
— Jak wiele możemy mu powiedzieć?
— Nie warto marnować czasu na fizykę podróży międzygwiezdnych.
— Co z ansiblem?
— O tym już mu powiedziałem. I jeszcze to, że flotylle dotrą do celu w ciągu pięciu lat.
— Widzę, że niezbyt wiele zostało dla nas.
— Wyjaśnijcie mu dzialanie systemów uzbrojenia. Musi o nich wiedzieć, jeśli ma podejmować decyzje.
— Och, mimo wszystko na coś się przydamy. Jak to miło. Przeznaczyliśmy jeden z pięciu symulatorów wyłącznie do jego użytku.
— Co z innymi?
— Innymi symulatorami? — Innymi dziećmi.
— Jest pan tutaj, żeby się zajmować Enderem Wigginem.
— Po prostu byłem ciekawy. Niech pan nie zapomina, że oni wszyscy byli kiedyś moimi uczniami.
— A teraz są moimi. Wprowadzamy ich w sekrety floty, pułkowniku, których pan jako żołnierz nie miał okazji poznać.
— W pana ustach brzmi to jak opis zakonu.
— I boga. I religii. Nawet ci z nas, którzy dowodzą za pośrednictwem ansibla, znają wspaniałość lotu wśród gwiazd. Widzę, że uważa pan to za mistycyzm. Zapewniam, że pański niesmak jest jedynie dowodem ignorancji. Już wkrótce Ender Wiggin będzie wiedział to co ja; wkrótce zatańczy między gwiazdami i wszystko, co jest w nim wielkiego, zostanie odkryte, odsłonięte, postawione wobec wszechświata. Ma pan duszę kamienia, pułkowniku, ale potrafię zaśpiewać kamieniowi tak, że zrozumie równie dobrze jak inny śpiewak. Może pan teraz pójść do swojej kwatery i się rozpakować.
— Nie mam żadnego bagażu oprócz ubrania, które noszę.
— Niczego pan nie posiada?
— Trzymają moją pensję na koncie bankowym, gdzieś na Ziemi. Nigdy nie potrzebowałem pieniędzy. Jedynie po to, by kupić cywilne ubranie na czas moich… wakacji.
— Nie jest pan materialistą. A mimo to jest pan nieprzyjemnie tęgi. Łakomy asceta? Cóż za sprzeczność.
— Kiedy odczuwam napięcie, jem. Kiedy pan odczuwa napięcie, wydała pan odpadki stałe.
— Podoba mi się pan, pułkowniku. Sądzę, że się dogadamy.
— Niespecjalnie mi na tym zależy, admirale. Przyleciałem tu dla Endera. A żaden z nas nie przybył tu dla pana.
Ender nienawidził Erosa od chwili, gdy wysiadł z promu. Czuł się fatalnie już na Ziemi, gdzie podłogi były płaskie. Eros okazał się zupełnie beznadziejny. Kształtem przypominał wrzeciono mające zaledwie sześć i pół kilometra w najwęższym punkcie. Powierzchnię zewnętrzną przeznaczono w całości dla absorpcji światła i jego przemiany w energię, więc ludzie żyli w komorach o gładkich ścianach, połączonych tunelami, we wszystkie strony przecinającymi wnętrze asteroidu. Zamknięta przestrzeń nie stanowiła dla Endera problemu. Męczyło go to, że podłogi tuneli wyraźnie opadały w dół. Od samego początku cierpiał na zawroty głowy, gdy chodził po korytarzach, zwłaszcza tych, które biegły wokół obwodu planetoidy. Grawitacja wynosiła tu tylko połowę ziemskiej normy, ale to niewiele pomagało; wrażenie, że za chwilę spadnie, było nie do odparcia.
Było też coś niepokojącego w samych proporcjach pomieszczeń: stropach kabin, zbyt niskich w stosunku do ich wymiarów, zbyt wąskich korytarzach. Nie żyło się tu wygodnie.
Najgorsze było jednak, że roiło się od ludzi. Ender prawie nie pamiętał ziemskich miast. Dlatego Szkołę Bojową, gdzie każdego znał z widzenia, uważał za odpowiednio zagęszczoną. Tu jednak, we wnętrzu skały, populacja wynosiła dziesięć tysięcy. Nie było tłoku, choć aparatura systemu podtrzymywania życia i inny sprzęt zajmowały sporo miejsca. Endera denerwowało, że przez cały czas otaczają go obcy.
Z nikim nie pozwolili mu się bliżej poznać. Często widywał innych studentów Szkoły Dowodzenia, ale ponieważ nie uczęszczał regularnie na zajęcia, pozostali dla niego tylko twarzami. Od czasu do czasu zjawiał się na takim czy innym wykładzie, zwykle jednak kształcił się indywidualnie pod opieką nauczycieli. Z rzadka tylko przebieg jakiegoś procesu wyjaśniał mu któryś ze studentów. Jadał sam albo w towarzystwie Graffa. Ćwiczył w sali gimnastycznej, ale rzadko spotykał tam kogoś więcej niż jeden raz.
Stwierdził, że znowu chcą go odizolować, tym razem nie drogą budzenia nienawiści, a raczej przez pozbawienie go wszelkich szans na bliższe kontakty z innymi. Zresztą i tak nie mógłby się z nikim zaprzyjaźnić — prócz niego wszyscy uczniowie byli już w wieku dorastania.
W tej sytuacji Ender całkowicie poświęcił się studiom. Uczył się szybko i dobrze; astrogację i historię działań wojennych chłonął jak gąbka; abstrakcyjna matematyka była trudniejsza, lecz zawsze się przekonywał, gdy natrafiał na problem związany ze złożonymi wzorami czasu i przestrzeni, że bardziej może ufać swej intuicji niż obliczeniom. Często od razu widział rozwiązanie, którego zasadność potrafił udowodnić dopiero po długich minutach, czasem nawet godzinach, manipulacji liczbami.
Dla przyjemności miał symulator, najdoskonalszą grę wideo, jaką widział w życiu. Nauczyciele i studenci krok po kroku tłumaczyli mu, jak się nim posługiwać. Z początku, nie znając jeszcze straszliwej mocy gry, używał jej tylko na poziomie taktycznym, operując pojedynczym myśliwcem w powtarzanych bez końca manewrach pościgu i niszczenia wroga. Kontrolowany przez komputer wróg był potężny i chytry. Gdy tylko Ender wypróbował nową taktykę, już po kilku minutach komputer wykorzystywał ją przeciw niemu.
Gra toczyła się na holograficznym ekranie, gdzie jego myśliwiec reprezentowało maleńkie światełko. Przeciwnik był także światełkiem, innego koloru; tańczyli i wirowali wewnątrz sześcianu o boku długości mniej więcej dziesięciu metrów. Instrumenty pozwalały na wiele: mógł obracać ekran w każdym kierunku tak, by obserwować wszystko z różnych kątów; mógł też przesuwać środek, by walka rozgrywała się bliżej lub dalej.
W miarę jak coraz sprawniej potrafił kontrolować szybkość myśliwca, kierunek ruchu, orientację i systemy uzbrojenia, gra stawała się bardziej złożona. Zdarzały się dwa wrogie statki równocześnie; albo przeszkody, jakieś okruchy w przestrzeni; musiał się martwić o paliwo i ograniczenia działania broni; komputer wyznaczał mu konkretne obiekty, które miał zniszczyć lub zadania do wykonania. Musiał się naprawdę skoncentrować, jeśli chciał osiągnąć cel i wygrać.
Kiedy opanował grę z jednym myśliwcem, pozwolili mu przejść do następnego etapu, jakim była eskadra czterech jednostek. Wydawał rozkazy symulowanym pilotom i zamiast wykonywać instrukcje komputera, mógł sam określać taktykę. Sam decydował, który z celów jest najważniejszy i zgodnie z tą decyzją dowodził grupą. W każdej chwili mógł, na pewien czas, osobiście przejąć sterowanie którymś z myśliwców i początkowo często z tego korzystał. Wtedy jednak pozostałe trzy jednostki szybko ulegały zniszczeniu. Gra stawała się coraz trudniejsza i coraz więcej czasu zajmowało mu kierowanie eskadrą. Coraz częściej wygrywał.
Nim minął rok jego pobytu w Szkole, sprawnie używał symulatora na wszystkich piętnastu poziomach — od pilotowania samotnego myśliwca do kierowania flotą. Dawno już zrozumiał, że symulator był dla Szkoły Dowodzenia tym, czym Sala Bojowa w jego dawnej szkole. Wykłady przydawały się, ale wiedzę czerpał z gry. Różni ludzie wpadali od czasu do czasu, żeby popatrzeć, jak sobie radzi. Nigdy się do niego nie odzywali — jak zresztą prawie nikt, z wyjątkiem tych, którzy mieli mu coś wytłumaczyć. Widzowie stali w milczeniu oglądając jego manewry w jakiejś trudnej symulacji, po czym odchodzili, gdy tylko skończył. Co tu właściwie robią? Oceniają go? Sprawdzają, czy można mu powierzyć flotę? Niech pamiętają, że wcale o to nie prosił.
Читать дальше