— Nawet teraz myślisz o tym przeklętym Mówcy — szepnęła mama.
— Ty także — odpowiedziała Ela. Ich przytulone ciała zadrżały od śmiechu mamy.
— Tak. Nagle spoważniała i spojrzała Eli w oczy.
— Czy już zawsze będzie między nami?
— Tak. Będzie między nami jak most, nie jak mur.
Miro dostrzegł prosiaczki w połowie drogi między lasem a ogrodzeniem. Wśród drzew były niesłyszalne, ale nie miały wprawy w biegach po capim, szeleszczącej głośno pod stopami. A może uznały, że nie muszą się kryć, biegnąc na wezwanie Mira. Rozpoznał je, gdy się zbliżyły: Strzała, Człowiek, Mandachuva, Liściojad, Kubek. Nie wołał do nich i one się nie odzywały. Stały za barierą i patrzyły na niego w milczeniu. Żaden Zenador nie wzywał jeszcze prosiaczków w to miejsce. Ich bezruch świadczył o podnieceniu.
— Nie mogę już was odwiedzać — oznajmił Miro. Czekali na wyjaśnienia.
— Framlingowie dowiedzieli się o nas. Że łamiemy prawo. Zatrzasnęli bramę. Liściojad dotknął brody.
— Czy wiesz, co zobaczyli framlingowie?
— A czego nie widzieli? — zaśmiał się gorzko Miro. — Tylko jeden framling do was wyszedł.
— Nie — wtrącił Człowiek. — Królowa kopca twierdzi, że to nie Mówca. Satelity zobaczyły wszystko z nieba. Satelity?
— Co mogli zobaczyć z tej wysokości?
— Może polowanie — mruknął Strzała.
— Może strzyżenie cabry — zasugerował Liściojad.
— Może pola amarantu — dodał Kubek.
— Wszystkie te rzeczy — stwierdził Człowiek. — Może zauważyli też, że od pierwszych zbiorów amarantu, żony pozwoliły na urodzenie trzystu dwudziestu dzieci.
— Trzystu!
— I dwudziestu — poprawił Mandachuva.
— Zrozumiały, że jedzenia nam nie zabraknie — wyjaśnił Strzała. — Teraz jesteśmy pewni zwycięstwa w najbliższej wojnie. Zasadzimy naszych wrogów w wielkich, nowych lasach na równinie, a żony w każdym umieszczą matczyne drzewo.
Miro poczuł, że robi mu się niedobrze. Czy temu miały służyć ich ofiary i poświęcenia? By jedno plemię prosiaczków uzyskało chwilową przewagę nad innym? Już miał krzyknąć: czy po to umarł Libo, żebyście mogli podbić cały świat? Lecz trening okazał się silniejszy niż odruchy.
— Gdzie są wszystkie nowe dzieci? — spytał obojętnie.
— Żaden z małych braci do nas nie przychodzi — odparł Człowiek. — Mamy za dużo pracy, ucząc się od was i nauczając inne braterskie domy. Nie możemy szkolić małych braci. Po czym dodał z dumą:
— Z tych trzystu pełna połowa to dzieci mojego ojca, Korzeniaka.
— Żony mają wielki respekt dla waszych nauk — Mandachuva z powagą kiwnął głową. — Wiązały też wielkie nadzieje z Mówcą Umarłych. Lecz to, co mówisz teraz, to bardzo złe wieści. Cóż poczniemy, jeśli framlingowie nas nienawidzą?
— Nie wiem — odparł Miro. Przez chwilę jego umysł usiłował przetrawić informacje, które właśnie mu przekazali. Trzysta dwadzieścia nowych prosiaczków. Eksplozja demograficzna. A Korzeniak był ojcem połowy. Do wczoraj Miro uznawał oświadczenia dotyczące ojcostwa Korzeniaka za część totemicznego systemu wierzeń. Kiedy zobaczył, jak drzewo przewraca się samo i rozpada reagując na pieśń, skłonny był zakwestionować wszystkie wcześniejsze założenia.
Ale co mu przyjdzie z tej wiedzy? Już nigdy nie napisze raportu. Nie będzie prowadził badań. Najbliższe ćwierćwiecze spędzi na pokładzie statku, a jego pracę będzie wykonywał ktoś inny. Albo jeszcze gorzej — nikt.
— Nie martw się — powiedział Człowiek. — Zobaczysz, Mówca Umarłych wszystko jakoś rozwiąże.
— Mówca… tak, na pewno. Tak, jak rozwiązał wszystko dla mnie i Ouandy. Mojej siostry.
— Królowa kopca mówi, że on nauczy framlingów nas kochać.
— Może nauczy — zgodził się Miro. — Ale musi to robić szybko. Już za późno na ratunek dla mnie i Ouandy. Mają nas aresztować i wywieźć z tej planety.
— Do gwiazd? — spytał z nadzieją Człowiek.
— Tak, do gwiazd, żebyśmy stanęli przed sądem. I ponieśli karę za udzieloną wam pomoc. Będziemy lecieć dwadzieścia dwa lata i już nigdy nie pozwolą nam wrócić. Prosiaczki zastanawiały się przez chwilę. Doskonale, pomyślał Miro. Niech się martwią, jak Mówca ma wszystko rozwiązać. Ja też w niego wierzyłem i nic dla mnie nie zrobił. Prosiaczki podjęły decyzję. Człowiek wystąpił do przodu i stanął przed ogrodzeniem.
— Ukryjemy cię.
— W lesie nigdy cię nie znajdą — dodał Mandachuva.
— Mają maszyny, które potrafią śledzić mój zapach — poinformował Miro.
— Aha. A czy prawo nie zabrania pokazywania nam takich maszyn? — spytał Człowiek.
— To bez znaczenia — chłopiec pokręcił głową. — Brama jest dla mnie zamknięta. Nie mogę stąd wyjść. Prosiaczki spojrzały zdziwione.
— Przecież masz tam capim — powiedział Strzała.
— I co z tego? — Miro nie rozumiał.
— Pogryź ją — zawołał Człowiek.
— Po co?
— Widzieliśmy, jak ludzie żują capim — oświadczył Liściojad. — Zeszłej nocy, na wzgórzu, widzieliśmy Mówcę i jednego z ludzi w habitach, jak żuli capim.
— I jeszcze wiele razy — dodał Mandachuva. Ich niecierpliwość zaczynała go irytować.
— A co to ma wspólnego z ogrodzeniem? Prosiaczki raz jeszcze spojrzały zaskoczone. Wreszcie Mandachuva zerwał źdźbło trawy, zwinął je starannie, wsunął do ust i pogryzł. Po chwili usiadł. Pozostali drażnili go, szturchali palcami i szczypali. Nie dawał znaku, że cokolwiek czuje. Wreszcie Człowiek uszczypnął go szczególnie mocno, a kiedy Mandachuva nie zareagował, wszyscy zaczęli powtarzać w języku mężczyzn: gotów, czas ruszać, teraz, gotów.
Mandachuva wstał trochę niepewnie. Potem podbiegł do ogrodzenia, wspiął się na szczyt, przerzucił ciało i wylądował na czworakach, po stronie Mira. Miro podskoczył i krzyknął w chwili, gdy Mandachuva dotarł do szczytu; zanim dokończył okrzyk, prosiaczek zdążył wstać i otrzepywał się z ziemi.
— To niemożliwe — oświadczył Miro. — Ono stymuluje wszystkie ośrodki bólu organizmu. Nie można przekroczyć ogrodzenia.
— Och — zdziwił się Mandachuva. Po drugiej stronie Człowiek pocierał udami o siebie.
— On nie wiedział — stwierdził. — Ludzie nie wiedzą.
— To działa znieczulająco — domyślił się Miro. — Blokuje wrażenie bólu.
— Nie — zaprzeczył Mandachuva. — Czuję ból. Okropny ból. Najgorszy na świecie.
— Korzeniak mówi, że ogrodzenie jest jeszcze gorsze niż umieranie — oznajmił Człowiek. — Boli we wszystkich miejscach.
— Twoje drugie ja to czuje — wyjaśnił Mandachuva. — To się dzieje z twoim zwierzęcym ja. Ale twoje drzewne ja nie dba o to. Stajesz się swoim własnym drzewem.
Wtedy Miro przypomniał sobie pewien szczegół, przeoczony w zamieszaniu po śmierci Liba. Martwy miał w ustach zwitek capim. Tak, jak każdy zamordowany prosiaczek.
Znieczulenie. Ich śmierć wydawała się ohydną torturą, lecz to nie ból był celem. Używali znieczulenia. Ból nie miał tu nic do rzeczy.
— No więc — przynaglił Mandachuva — żuj trawę i chodź z nami. Ukryjemy cię.
— Ouanda — przypomniał Miro.
— Pójdę po nią — obiecał Mandachuva.
— Nie wiesz, gdzie mieszka.
— Wiem.
— Robimy to wiele razy w roku — wyjaśnił Człowiek. — Wiemy, gdzie kto mieszka.
— Przecież nikt was nigdy nie widział.
— Kryjemy się — oświadczył Mandachuva. — Zresztą, nikt nas nie szukał. Miro wyobraził sobie dziesięciu prosiaczków przekradających się nocą przez Milagre. Nie było straży. Tylko kilku ludzi miało pracę, wymagającą wychodzenia po zmroku. A prosiaczki były tak niskie, że bez trudu mogły zniknąć wśród capim. Nic dziwnego, że wiedziały o metalu i maszynach, mimo wszystkich przepisów, które miały im w tym przeszkodzić. Z pewnością widziały kopalnie, oglądały lądowanie promu, obserwowały piece wypalające cegły i fazendeiros, jak orzą i sieją przeznaczony dla ludzi amarant. Dlatego zawsze wiedzieli, o co pytać.
Читать дальше