Księżyc nad nimi przyśpieszał swój bieg po łuku w dół.
Gdy zaszedł, po przeciwnej stronie pokazało się więcej gwiazd. Nickowi zdawało się, że widzi, jak jedna z nich spada. Żeby nie trzeba było uciekać przed uczuciami. Nick wybiegł myślami w przód i przez chwilę wyobraził sobie, że wiąże się z Carol. Nie pozwoliłaby na to. Przynajmniej nie miałbym żadnych wątpliwości, na czym stoimy.
— Kiedy w piątek rano byłem w domu Amandy Winchester — odpowiedział w końcu na pytanie Carol — powiedziała mi, że szukam kobiety z marzeń, kogoś absolutnie doskonałego i że zwykłym śmiertelniczkom zawsze według mnie czegoś brakuje. — Podparł głowę i spojrzał na Carol. — Ale myślę, że to coś innego. Przypuszczam, że nie chcę się angażować ze strachu przed odrzuceniem.
Czy ja naprawdę to powiedziałem? — dziwił się Nick poruszony do głębi. Czuł, że nie powinien był dzielić się tą myślą. Natychmiast wyzwoliły się jego siły obronne i już gotowił się, by nonszalancko czy bagatelizujące jej odparować.
Tak się jednak nie stało. Carol była spokojna i pogrążona w zadumie. W końcu odezwała się. — Ja bronię się inaczej — powiedziała. — Zawsze rozgrywam to bezpiecznie. Wybieram mężczyzn, których podziwiam i szanuję, intelektualnych partnerów, jeśli wolisz, ale do których nie czuję żadnych namiętności. Ale jak spotykam mężczyznę, który nastraja banjo i dzwonki, uciekam w drugą stronę.
Bo się boję, pomyślała. Boję się, że mogłabym pokochać go tak bardzo, jak kochałam ojca. A nie przeżyłabym, gdybym jeszcze raz miała zostać porzucona.
Poczuła rękę Nicka na policzku. Delikatnie ją pieścił.
Sięgnęła po jego dłoń i uścisnęła. Uniósł się i położył na boku chcąc ją lepiej widzieć. Znać było, że pragnie, by ją pocałował. Ponownie ścisnęła jego dłoń. Powoli, nieśmiało przytknął swoje usta do jej ust. To był czuły, pełen uwielbienia pocałunek, pozbawiony gorączki czy jawnej namiętności; przenikliwe, zręczne pytanie o początek romansu, albo zaledwie pocałunek, jaki wymieniają ludzie, których ścieżki przypadkiem się skrzyżowały. Carol usłyszała banjo i dzwonki.
Winters stał sam na pokładzie i spokojnie palił. Płynęli przerabianym trawlerem, niezbyt dużym, ale bardzo szybkim. Port opuścili dopiero po czwartej, ale już prawie dopadali swojej ofiary. Komandor przetarł oczy i ziewnął.
Był zmęczony. Wypuścił dym na ocean. Na wschodzie widać było ledwie nikłą zapowiedź świtu. Wydawało mu się, ze na zachodzie, od strony księżyca zobaczył przyćmione światło innej łodzi.
Ci młodzi ludzie są chyba całkiem pomyleni, pomyślał zastanawiając się nad wypadkami minionego wieczoru. Po kiego diabła uciekli? Czy zepchnęli Todda z tych schodów?
O ileż prościej byłoby, gdyby po prostu tam zostali i poczekali, aż wrócimy.
Przypomniał sobie wyraz twarzy porucznika Ramireza, kiedy ten przerwał mu rozmowę telefoniczną z Betty.
— Przepraszam, panie komandorze — powiedział Ramirez. Nie mógł złapać tchu. — Musi pan szybko przyjść.
Porucznik Todd jest ranny, a nasi więźniowie uciekli.
Powiedział żonie, że nie ma pojęcia, kiedy będzie w domu, a potem dołączył do Ramireza, który szybko wracał do pawilonu administracji. Po drodze Winters myślał o Tiffani, o tym jak trudno mu było wytłumaczyć siedemnastolatce, że nie może po prostu rzucić wszystkiego i spotkać się z nią na przyjęciu. — Ale pracować możesz każdej nocy i każdego dnia, Yernon, a to nasza jedyna okazja, żebyśmy byli razem. — Wypiła już za dużo szampana. Potem, gdy w trakcie rozmowy Winters wyjaśnił, że prawie na pewno wcale nie przyjdzie na przyjęcie i że poprosi Melvina i Marca, żeby odwieźli ją do domu, Tiffani — rozdrażniona — po prostu się wściekła i przestała zwracać się do niego po imieniu. — W porządku, komandorze — powiedziała — chyba zobaczymy się w teatrze w czwartek wieczorem.
Rzuciła słuchawkę i Winters poczuł rozdzierający serce ból. O kurwa, zaklął w duchu, niech to szlag trafi. Wyobraził sobie, że wskakuje do samochodu zapominając o Toddzie, Ramirezie i zagubionym pocisku i jedzie na przyjęcie, żeby wziąć Tiffani w ramiona. Ale nie zrobił tego. Pomimo niewyobrażalnej tęsknoty, nie potrafił wyzbyć się poczucia obowiązku. Jeżeli to ma się stać, pomyślał pocieszając się, to ten żar namiętności znowu zapłonie. Ale nawet przy jego małym doświadczeniu, Winters swoje wiedział. Zbieżność w czasie jest wszystkim w miłosnym związku. Jeśli w krytycznej chwili straci się rozpęd, zwłaszcza gdy rytm namiętności zmierza do kulminacji, nigdy już się go nie odzyska.
Ramirez wezwał już do bazy lekarza, który przyszedł do pawilonu tuż po dwóch oficerach. Kiedy stali tam razem, Ramirez stwierdził, że coś tu nie gra, że Todd nie mógłby potłuc się tak mocno, o ile nie zostałby zrzucony albo zepchnięty z betonowych schodów. Podczas badania lekarskiego porucznik zaczął się poruszać. — Doznał silnego wstrząsu — powiedział lekarz, jak tylko na początku zbadał oczy Todda. — Pewnie nic mu nie będzie, ale rano czeka go straszny ból głowy. Tymczasem przenieśmy go na izbę chorych i zaśzyjmy tę ranę.
Dla Wintersa to było bez sensu. Kiedy cierpliwie czekali w sąsiednim pokoju, aż lekarz i pielęgniarki skończą szyć ranę na głowie porucznika, Winters starał się wykoncypować ewentualny motyw, dla którego Nick, Carol i Troy mogliby zaatakować Todda a potem uciec. Ta Dawson to szykowna i mająca wzięcie kobieta. Dlaczego by to robiła?
Zastanawiał się, że może cała trójka była zamieszana w jakąś wielką transakcję narkotykową. To przynajmniej wyjaśniałoby całą sprawę tego złota. Ale Todd i Ramirez nie znaleźli ani śladu narkotyków. Więc co, u diabła, się dzieje?
Porucznikowi Toddowi nie pozwolono spać podczas zabiegu w sali operacyjnej. Dostał tylko miejscowe znieczulenie. Jednak reagował niezbyt przytomnie na proste pytania lekarza. — To się czasem zdarza przy wstrząsie — powiedział potem oficer medyczny. — Przez dzień czy dwa może być jeszcze taki nieposkładany.
Pomimo tego, około drugiej, zaraz po tym jak ogolono, zszyto i zabandażowano Toddowi głowę, komandor Winters i porucznik Ramirez postanowili zapytać go o to, co się zdarzyło w pawilonie. Trudno było przyjąć do wiadomości odpowiedzi Todda, mimo że powtarzał je, słowo w słowo dwukrotnie. Upierał się, że marchew wielkości sześciu stóp z pionowymi szczelinami na twarzy ukryła się w łazience i wyskoczyła na niego, gdy robił siku. Jak go zaatakowała, wyrwał się, ale gigantyczna marchew ścigała go potem po głównym pomieszczeniu pawilonu.
— A właściwie jak to coś…
— Marchew — przerwał Todd.
— A jak ta marchew was zaatakowała? — ciągnął Winters. Jezu, pomyślał, ten facet zwariował. Tylko jeden guz na głowie a tu kompletny bzik.
— To trudno dokładnie powiedzieć — wolno odpowiedział Todd. — Widzi pan, ona miała takie cztery interesy, które zwisały z tych pionowych szczelin w jej głowie.
Wyglądały zupełnie…
Wszedł lekarz i przerwał. — Panowie — powiedział z perfekcyjnie zawodowym uśmiechem — mój pacjent rozpaczliwie potrzebuje odpoczynku. Niektóre z tych pytań z całą pewnością mogą poczekać do jutra.
Komandora Wintersa ogarnęła konsternacja, kiedy obserwował, jak Todda przewożą na łóżku z sali operacyjnej na izbę chorych. Gdy tylko Todd znalazł się poza zasięgiem słuchu, komandor odwrócił się do porucznika Ramireza. — I co to wszystko według pana znaczy?
— Panie komandorze, nie znam się na medycynie…
Читать дальше