Cholera! Pomyśl, że pozostali aspiranci z naszego roku daliby wiele, żeby tu być, Jutro pozabijamy tych szaleńców i już mamy w perspektywie awanse na kapitanów, może nawet na admirałów, w pięć do ośmiu lat.
Winters nie zgadzał się z sugestiami przyjaciela, że jedną z korzyści uderzenia na Kadafiego miałoby być przyśpieszenie ich awansów. Ale nie odezwał się. Już zanurzył się głęboko w swoich własnych myślach. Także był podniecony, ale niezupełnie wiedział dlaczego. Podniecenie odczuwał podobnie jak kiedyś w ćwierćfinałach szkolnych rozgrywek koszykówki. Ale porucznik Winters nie mógł nic poradzić na to, że zastanawia się, na ile to podniecenie przekształci się w obawę, czy dobrze przygotowali się do uczestnictwa w prawdziwej bitwie.
Prawie przez tydzień przygotowywali się do uderzenia.
To zwykła rzecz w Marynarce, że przechodzi się przez przygotowania do walki a potem następuje odwołanie, zwykle na dzień przed planowanym starciem. Tym razem jednak od samego początku było inaczej. Hilliard i Winters szybko zauważyli, że wśród starszych oficerów panowała powaga, jakiej przedtem nigdy nie było. Nie tolerowano nonsensów które zwykle uchodziły i niedokładności w trakcie nudnych kontroli samolotów, pocisków i dział. Nimitz przygotowywał się do wojny. I nagle dzień wcześniej, kiedy zazwyczaj odwoływano podobne ćwiczenia, kapitan zebrał wszystkich oficerów i powiedział im, że otrzymał rozkaz zaatakować o świcie. Serce Wintersa zabiło mocniej, gdy dowodzący oficer przedstawił im na odprawie pełen zakres amerykańskich działań przeciw Libii.
Ostatnim zadaniem Wintersa, tuż po wieczornej mszy, było jeszcze raz prześledzić z pilotami cele bombardowania. Do ataku na rezydencję Kadafiego, w której przypuszczalnie sypiał, wyznaczono dwa samoloty. Jeden z dwóch wybranych pilotów wprost nie posiadał się ze szczęścia.
Zrozumiał, że to jemu przydzielono główny cel nalotu.
Drugi pilot, porucznik Gibson z Oregonu był spokojny, niemniej starannie przygotowywał się. Pilnie przeglądał z Wintersem mapę studiując rozmieszczenie libijskich armat. Wypił przy tym kilka szklanek wody, bo narzekał, że ma sucho w ustach.
— Cholera, wiesz Indiana, co mnie trapi? Ci chłopcy będą walczyli, a my tu będziemy tkwić bezczynnie, chyba że zwariowani Arabowie zdecydują się nas zaatakować.
Jak moglibyśmy włączyć się do walki? Zaraz. Mam pomysł. — Porucznik Hilliard mówił bez przerwy. Było po trzeciej i już przynajmniej dwukrotnie przerobili wszystko, co wiązało się z atakiem. Winters, osłabiony brakiem snu był ledwie żywy, ale niesamowity Hilliard nadal tryskał życiem.
— Ale pomysł — ciągnął dalej Randy. — Możemy to jednak zrobić. Miałeś wieczorem odprawę z pilotami, no nie, to wiesz, który poleci do jakiego celu? — Yernon kiwnął głową. — No właśnie. Na boku pocisku, którym ma dostać Kadafi, napiszemy życzenia, „żeby cię pokręciło”. W ten sposób przynajmniej częściowo weźmiemy udział w bitwie.
Yernon nie miał siły odradzać Randy’emu jego zwariowanego planu. Gdy zbliżał się czas ataku, obaj oficerowie weszli do hangaru na Nimitzu i odszukali samolot przydzielony porucznikowi Gibsonowi (Winters — nigdy nie wiedział dlaczego — od razu założył, że to Gibson wystrzeli pocisk na schronienie Kadafiego). Randy, śmiejąc się, wyjaśnił młodemu podporucznikowi, który był na wachcie, co z Yernonem zamierzają zrobić. Prawie pół godziny zajęło im odszukanie właściwego samolotu. Potem ustalili, który z pocisków jako pierwszy będzie wystrzelony w dom Kadafiego.
Przez prawie dziesięć minut uzgadniali tekst, jaki napiszą na papierze, który miał być przyklejony do pocisku. Winters chciał coś głębokiego, prawie filozoficznego, jak „Oto sprawiedliwy koniec tyranii terroryzmu”. Hilliard dowodził przekonująco, że zamysł Wintersa jest zbyt niezrozumiały. W końcu zmęczony porucznik Winters przystał na tekst napisany przez przyjaciela. ZDYCHAJ SUKINSY-
NU — brzmiał napis umieszczony przez dwóch poruczników na boku pocisku.
Winters powrócił do swojej koi wyczerpany. Zmęczony i wciąż przejęty doniosłością zdarzeń nadchodzącego dnia, wyciągnął Biblię, by przeczytać parę wersów. Prezbiterianin z Indiany nie znalazł w Księdze pociechy. Usiłował modlić się, najpierw odmawiając pacierze, później bardziej osobiście, jak to miał zwyczaj czynić w krytycznych momentach swojego życia. Błagał Boga, by strzegł żonę i syna i by towarzyszył mu w tej ciężkiej chwili. A potem szybko i bez zastanowienia poprosił go, by poraził pułkownika Kadafiego i jego rodzinę zsyłając pocisk z przyklejonym napisem.
Osiem lat później, siedząc w swoim biurze w bazie Marynarki Stanów Zjednoczonych w Key West, komandor Yernon Winters przypomniał sobie tę błagalną prośbę i aż skurczył się od wewnątrz. Nawet wtedy, w 1986 roku, tuż po zakończeniu modlitwy, czuł przedziwne pomieszanie, prawie jakby dopuścił się bluźnierstwa i uraził Boga.
Godzina krótkiego snu, jaka minęła, była torturą pełną ohydnych chimer i wampirów. Jak w transie patrzył na samoloty, które o świcie miały odlecieć z pokładu lotniskowca. Gdy machinalnie ściskał dłoń Gibsona życząc mu powodzenia, poczuł w ustach gorzki, metaliczny smak.
Przez te wszystkie lata żałował, że nie mógł unieważnić tej modlitwy. Był przeświadczony, że Bóg pozwolił, by ten właśnie pocisk niesiony przez samolot Gibsona odebrał życie córeczce Kadafiego tylko po to, by sam Winters dostał nauczkę. Tego dnia, rozmyślał marcowego czwartku 1994 roku siedząc w swoim biurze, dopuściłem się świętokradztwa i nadużyłem Twego zaufania. Przekroczyłem swoją miarę i utraciłem uprzywilejowane miejsce w Twoim przybytku. Po wielekroć od tamtej pory prosiłem o wybaczenie, ale go nie otrzymałem. Jak długo jeszcze muszę czekać?
Vernon Allen Winters urodził się 25 czerwca 1950 roku, w dniu, w którym Północna Korea dokonała inwazji na Południową. Jego ojciec, Martin Winters, ciężko zapracowany, głęboko religijny farmer, przez całe swe życie przypominał mu o znaczeniu tej daty. Gdy Yernon miał trzy lata, a jego siostra Linda miała lat sześć, rodzina przeniosła się z farmy do miasta Columbus w środkowo-
— południowej Indianie,zamieszkałego przez około trzydzieści tysięcy białych, średniozamożnych ludzi. Matka Yernona czuła się na farmie odizolowana od świata, zwłaszcza w zimie, i bardzo pragnęła towarzystwa. Farma Wintersów dostarczała niezłego dochodu. Pan Winters, wówczas około czterdziestki, odłożywszy większość zaskórniaków jako zabezpieczenie na złe czasy, został bankierem.
Martin Winters był dumny z tego, że jest Amerykaninem. Ilekroć opowiadał Yernonowi o dniu jego narodzin, opowieść nieuchronnie skupiał wokół wiadomości o rozpoczęciu wojny koreańskiej i tego, w jaki sposób prezydent Harry Truman tłumaczył ten fakt obywatelom. — Pomyślałem tego dnia — mawiał pan Winters — że to na pewno nie był żaden zbieg okoliczności. Dobry Bóg przyniósł nam ciebie tego właśnie dnia ze względu na swoje zamiary wobec ciebie. I zakładam się, że przeznaczył cię do tego, byś bronił tego cudownego kraju, który stworzyliśmy…
— Co więcej, bankier Winters uważał potem, że mecz footballowy armiamarynarka jest najważniejszym wydarzeniem roku i mawiał do swoich przyjaciół, zwłaszcza gdy stało się jasne, że Yernon jest dobrym uczniem, że chłopak wciąż zastanawia się nad wyborem akademii wojskowej, do której ma uczęszczać. Yernona nigdy o to nie zapytał.
Wintersowie wiedli proste życie ludzi Środkowego Zachodu. Pan Winters odnosił umiarkowane sukcesy i ostatecznie został pierwszym wiceprezesem największego banku w Columbus. Miejscem aktywności społecznej głowy rodziny był kościół. Rodzina była prezbiteriańska i prawie całą niedzielę spędzała w kościele. Pani Winters działała w szkółce niedzielnej i odpowiadała za prezentację treści biblijnych w gazetkach ściennych przedszkoli i sal lekcyjnych szkół podstawowych.
Читать дальше