Jednak fakt, że Daklar nie mogła teraz zajść w ciążę, w niczym nie zmieniał tego, że rzeczywiście minęło sporo czasu, odkąd…
— Zabierzmy dzieci na Plac Darsona na coś do jedzenia — zaproponowała Daklar.
Ponter poczuł, jak jego brew wspina się nad wał nadoczodołowy. Dzieci. Nie miał wątpliwości co do tego, o które dzieci chodziło. O jego dzieci.
Jej dzieci.
Ich dzieci.
Daklar wiedziała, jak zdobyć jego sympatię. Propozycja seksualna wytrąciłaby go z równowagi. Za to wspólne wyjście z dziećmi…
Właśnie tego potrzebował.
— Oczywiście — powiedział. — Bardzo chętnie.
Gestem wezwał Megameg do siebie i we trójkę poszli poszukać Jasmel — co nie było trudne, ponieważ jej Kompan oraz Hak komunikowały się między sobą. Mnóstwo dzieciaków wciąż bawiło się na placu, ale większość dorosłych oddaliła się do domów, aby spędzić trochę czasu w bardziej intymnej atmosferze. Niewiele mężczyzn i kobiet pozostało na świeżym powietrzu.
Ponter nie widział wielu dzieci w świecie Gliksinów, ale miał pewność, że nie zostawiano ich samych, tak jak tu. Tamto społeczeństwo było podwójnie skażone. Po pierwsze, nigdy nie przeszło czystki puli genów w celu eliminacji najmniej pożądanych cech psychiki. A po drugie, nigdy nie wyzwolił go żaden Lonwis Trob: bez Kompanów i archiwów alibi, Gliksini wciąż byli narażeni na napaści, a z tego, co Ponter widział w ich rejestrach obrazów, dzieci często stawały się obiektem takich ataków.
Na jego świecie dzieciaki mogły bez przeszkód bawić się na świeżym powietrzu dniem i nocą. Ponter zastanawiał się, jakim cudem rodzice w świecie Gliksinów pozostają przy zdrowych zmysłach.
— Tam jest! — powiedziała Daklar, zauważając córkę Pon — tera, zanim jemu się to udało. Jasmel i Tryon oglądali zorganizowany pod gołym niebem pokaz narzędzi do czyszczenia skór zwierzęcych.
— Jasmel! — zawołał Ponter, machając do niej. Dziewczyna podniosła głowę. Z przyjemnością zauważył, jak na jego widok się uśmiecha. Wcale nie była rozczarowana tym, że ktoś zakłóca jej czas z Tryonem.
Ponter i Daklar zbliżyli się do młodych.
— Pomyśleliśmy, że wybierzemy się na Plac Darsona. Zjemy sobie steki z bizona.
— No tak, ja też powinienem spędzić trochę czasu z rodzicami — przyznał Tryon. Może pojął, co Ponter próbuje dać mu do zrozumienia, a może rzeczywiście chciał zobaczyć rodziców. Chłopak pochylił się ku Jasmel i polizał jej twarz.
— Do zobaczenia wieczorem — powiedział.
— No to chodźmy — zakomunikowała Megameg, biorąc dłoń Pontera w swoją lewą rękę, a Daklar w prawą. Jasmel stanęła przy ojcu. Objął ją ramieniem i we czworo ruszyli.
Mary wolałaby mieć więcej czasu na podjęcie decyzji, ale w głębi duszy wiedziała, że przyjmie propozycję Jocka Kriegera: oferta była za dobra, by ją odrzucić.
Tego dnia miało się odbyć zebranie jej wydziału przed rozpoczęciem roku akademickiego. Nie wszyscy zamierzali się na nim stawić — niektórzy wykładowcy jeszcze nie wrócili ze swoich letnich domków, a inni konsekwentnie nie pojawiali się na uniwersytecie przed pierwszym wtorkiem września. Jednak większość kolegów Mary miała przyjść na spotkanie i była to najlepsza sposobność, aby ustalili między sobą, jak zamierzają ją zastąpić na zajęciach.
Miała szczęście w karierze zawodowej: to był dobry czas dla kobiet. York oraz inne uniwersytety próbowały naprawić wcześniejszy brak równowagi w polityce zatrudniania pracowników, zwłaszcza na wydziałach nauk ścisłych. Bez trudu dostała pierwszą pracę na uczelni, a potem zdobyła stały etat, podczas gdy wielu mężczyzn w jej wieku wciąż miało do wyboru tylko tymczasowe kontrakty.
— Witajcie wszyscy — powiedziała Qaiser Remtulla. — Mam nadzieję, że miło spędziliście wakacje.
Kilkanaście osób zebranych wokół konferencyjnego stołu pokiwało głowami.
— Doskonale — skwitowała Qaiser, pięćdziesięcioletnia Kanadyjka pakistańskiego pochodzenia. Tego dnia miała na sobie elegancką beżową bluzkę i dopasowane kolorystycznie spodnie. — Oczywiście jestem pewna — dorzuciła, uśmiechając się szeroko — że nikt nie miał tak ekscytujących wakacji jak nasza Mary.
Mary poczuła, że się rumieni. Cornelius Ruskin i kilka innych osób przez chwilę bili jej brawa.
— Dziękuję — powiedziała.
— I jeśli uda nam się wszystko ustalić — kontynuowała Qaiser — Mary chciałaby wziąć urlop.
Po drugiej stronie stołu Cornelius usiadł prosto. Mary się uśmiechnęła; wiedział, co się szykuje, i zamierzał skorzystać z okazji.
— Mary miała prowadzić zajęcia z drugiej części wprowadzenia do genetyki; regulację ekspresji genów z trzecim rokiem i genetykę eukariontów z czwartym — poinformowała Qaiser. — Do tego ma dwoje doktorantów: Darię Klein, która pisze pracę na temat DNA starożytnej mumii, oraz Grahama Smithea, który… co on dokładnie robi, Mary?
— Podjął się reewaluacji taksonomii ptaków śpiewających w oparciu o badania mitochondrialnego DNA.
— Właśnie. — Qaiser pokiwała głową. Spojrzała na zebranych znad okularów. — Jeśli ktoś jest zainteresowanym wzięciem dodatkowych godzin…
Już przy słowie „ktoś” Cornelius Ruskin podniósł rękę. Mary było go żal. Miał trzydzieści pięć lub sześć lat i przed ośmiu laty zrobił doktorat z genetyki. Niestety, na wydziale nie było pełnych etatów dla białych mężczyzn. Dziesięć lat wcześniej na pewno byłby już o krok od stałego kontraktu; dziś jednak dostawał 6 tysięcy dolarów za kurs półroczny i 12 tysięcy za całoroczny. Mieszkał w koszmarnym bloku w Driftwood, pobliskiej dzielnicy, którą omijali nawet studenci. Cornelius nazywał swoje mieszkanie „apartamentem w slumsach”.
— Wezmę regulację i genetykę eukariontów.
— Możesz liczyć na eukarionty i wprowadzenie do genetyki. Nie mogę dać wszystkich najlepszych kąsków jednej osobie.
Cornelius pokiwał głową.
— Zgoda — powiedział.
— W takim razie, czy ja mógłbym dostać kurs z regulacji ekspresji genów? — spytał Devon Greene, biały mężczyzna w średnim wieku, który także nie miał stałego etatu.
Qaiser skinęła głową.
— Jest twój. — Spojrzała na Karen Clee, czarną kobietę w wieku Mary. — Może ty przejmiesz… hm, pomyślmy, co powiesz na pannę Klein?
Wykładowcy bez stałych kontraktów nie mogli sprawować opieki nad doktorantami, ten obowiązek musieli przejąć inni członkowie wydziału.
— Wolałabym raczej tego od ptaków — powiedziała Karen.
— W porządku — zgodziła się Qaiser. — Kto chce Darię Klein?
Nikt się nie odezwał.
— Może inaczej — powiedziała Qaiser. — Kto chce Darię Klein i gabinet Mary?
Mary się uśmiechnęła. Rzeczywiście miała świetny gabinet z widokiem na oranżerię.
— Biorę! — odezwała się Helen Wright.
— No to postanowione — zamknęła sprawę Qaiser. Z uśmiechem spojrzała na Mary. — Wygląda na to, że jakoś przebrniemy przez ten rok bez ciebie.
Po radzie wydziału Mary wróciła do laboratorium. Żałowała, że jej doktoranci, Daria i Graham, nie byli tego dnia na uniwersytecie; czuła, że powinna wyjaśnić im wszystko osobiście.
Tylko jakie wyjaśnienie miałaby im podać? To, że dostała znakomitą ofertę pracy w Stanach Zjednoczonych, było tylko częścią prawdy. Mary już wcześniej miała propozycje z uniwersytetów w USA; nie po raz pierwszy ktoś o nią zabiegał. Przedtem zawsze jednak odmawiała, powtarzając sobie, że woli Toronto, że tutejszy klimat ją „pobudza” i że tęskniłaby za CBC, za wspaniałymi teatrami, za Caribbana and Sleuth przy Baker Street, za dzielnicą Yorkville i Le Select Bistro, za Royal Ontario Museum i wolnymi od tytoniowego dymu restauracjami, za baseballową drużyną Blue Jays, za „The Globe and Mail”, za systemem opieki medycznej oraz za odczytami w Harbourfront Centrę.
Читать дальше