Skłębione myśli Barneya splątały się nagle w gruby supeł po czym rozpłynęły w pustce. Gapił się na rysunek, póki nie rozbolały go oczy. Ktoś musiał to narysować. I każdy kawałek papieru ma dwie strony… Zdrętwiałymi palcami włożył kartkę z powrotem do portfela i schował go do kieszeni w nadziei, że zdoła o tym wszystkim zapomnieć.
— Gotowi do skoku w czasie na każdy pański rozkaz — zameldował Dallas.
— Jakiego skoku w czasie? — Barney spojrzał niewidzącym wzrokiem na stojącego przed nim kaskadera.
— W następną wiosnę, do 1006 roku — rozmawialiśmy o tym przed godziną. Żywność dla Ottara została dostarczona; a cała ekipa czeka gotowa i spakowana na pańskie polecenia — Dallas wskazał dłonią na długi szereg ciężarówek i przyczep.
— Tak… następna wiosna. Tak, masz rację — ocknął się Barney. — Dallas, czy wiesz co to jest paradoks?
— Hiszpański fryzjer goli każdego gościa w mieście, który nie goli się sam. Kto goli fryzjera?
— Tak, coś w tym rodzaju, tylko jeszcze gorzej. — Barney przypomniał sobie nagle o zabandażowanej ręce i uważnie obejrzał z obu stron swoją prawą dłoń. — Co się stało z moją ręką?
— Na oko wygląda doskonale — odparł Dallas, — Może napije się pan drinka?
— To nic nie pomoże. Przed chwilą widziałem siebie samego z ręką owiniętą w zakrwawiony bandaż i nawet nie powiedziałem sobie, co się stało i czy to coś groźnego. Rozumiesz co mam na myśli?
— Taak. Chyba potrzebne są panu dwa drinki.
— Bez względu na to, co ty i twoi kumple z epoki żelaza myślicie, alkohol nie rozwiązuje wszystkich problemów. Znaczy to, że jestem czymś niepowtarzalnym w całym wszechświecie — jestem arcysadomasochistą. Wszyscy inni, biedni durnie, są w tym względzie znacznie ograniczeni. Mogą być masochistami wobec siebie, a sadystami tylko dla innych. A ja mogę zadać sobie masochistyczny ból kopiąc siebie samego jako sadysta. Żaden inny zboczeniec nie może tego o sobie powiedzieć. — Przebiegł po nim dreszcz. — Myślę, że jednak chyba się napije — dodał w końcu.
— Mam tu coś ze sobą.
Drink okazał się być podłym gatunkiem jakiejś taniej żytniówki, o smaku zbliżonym do kwasu mrówkowego. Spłynął po przełyku Barneya strumieniem tak piekącym, że rzeczywiście odwróciło to jego uwagę od paradoksów czasu i jego własnych sadomasochistycznych inklinacji.
— Rozejrzyj się trochę, Dallas — zaproponował. — Skocz do marca i sprawdź, czy pojawili się Indianie. Jeżeli Ottar stwierdzi, że nie, posuwaj się naprzód w odstępach tygodniowych dopóki ich nie spotkasz, a potem wracaj.
Platforma rozpłynęła się w powietrzu, po czym pojawiła się z powrotem o kilka stóp dalej. Dallas zszedł na dół i zmierzał ku niemu pocierając dłonią długą, czarną brodę.
— Profesor ustalił, że nie było nas łącznie dziesięć godzin. Wszystko ponad osiem godzin liczy się nam jako nadliczbowe i…
— Daj sobie spokój ! Co znalazłeś?
— Wybudowali częstokół — wygląda to dokładnie jak fort z filmów o Indianach. Na początku marca wszystko było spokojnie, ale na ostatnim postoju, dwudziestego pierwszego, dostrzeżono kilka tych skórzanych łodzi.
— W porządku, jedziemy. Powiedz profesorowi, by zaczął przerzucać całą ekipę do dwudziestego drugiego marca. Wszystko i wszyscy na miejscu?
— Betty sprawdziła faktury i twierdzi, że z tym jest OK. Ja i Tex odczytaliśmy listę. Wszyscy obecni, gotowi i już czekają w przyczepach, oczywiście z wyjątkiem kierowców.
— Jaka pogoda tam, w marcu?
— Słonecznie, ale powietrze wciąż ostre.
— Każ ludziom ubrać się ciepło. Nie mam ochoty widzieć całe towarzystwo rozłożone przez grypę. Barney wrócił do przyczepy po płaszcz i rękawiczki. Zanim zdążył wrócić do czoła konwoju, operacja była już w pełnym toku. Po chwili znalazł się w końcu wiosny 1006 roku, a była to zupełnie niezła subpolarna wiosna. Blade słońce nie było w stanie ogrzać lodowatego powietrza; płaty śniegu bielały jeszcze na zboczach wzgórz i wzdłuż północnej strony palisady. Wyglądało to rzeczywiście jak przyzwoity fort z Dzikiego Zachodu. Barney pomachał w stronę kierowcy pickupa, który właśnie pojawił się na platformie czasu.
— Podwieź mnie na dół, dobrze?
— Następny przystanek — Fort Apaczów — odparł wesoło szofer. Kilku Normanów poczęło wspinać się po zboczu wzgórza, biegnąc na powitanie filmowców. Pickup wyminął ich i zatrzymał się przed wąskim otworem w palisadzie. Spuszczone zeń prymitywnie obrobione kloce drewna tworzyły jedyną możliwą drogę do środka częstokołu. Przez tę dziurę przeciskał się na ich spotkanie Ottar.
— Trzeba wyciąć w tym bramę — powiedział mu Barney. — Ogromną dwuskrzydłową bramę, zamykaną na skobel.
— Niedobrze. Za duża, łatwo ją wyłamać. To się robi właśnie tak!
— Nie chodziłeś nigdy na odpowiednie filmy…
Głos Barneya zamarł, gdy obok Ottara pojawiła się Slithey, ubrana w spiętą na ramieniu, niezbyt czystą szatę sporządzoną ze skóry karibu. Była nie umalowana, a na biodrze trzymała niemowlę.
— Co ty tu robisz? — jęknął płaczliwie Barney. Więcej niż jeden szok dziennie to było stanowczo zbyt wiele jak na jego siły.
— Zostałam tu na chwilę — odparła i wsadziła jeden z palców do buzi dziecka, które natychmiast zaczęło go ssać hałaśliwie.
— Słuchaj! Przecież dopiero co się pojawiliśmy. Skąd to dziecko?
— To rzeczywiście zabawne — tu Slithey zachichotała na potwierdzenie, że istotnie jest to bardzo zabawne. — Zeszłego roku, latem, kiedy przygotowywaliśmy się do powrotu, znudziło mi się czekać w przyczepie i wyszłam, żeby odetchnąć trochę świeżym powietrzem, rozumiesz?
— Nie rozumiem i nie sądzę, bym chciał zrozumieć. Chcesz mi powiedzieć, że nie wróciłaś z nim i cały ten czas spędziłaś tutaj?
— Tak właśnie się stało. Byłam zbyt zaskoczona. Wyszłam trochę się przejść, spotkałam Ottara, no i sam wiesz…
— Tym razem wydaje mi się, że rzeczywiście wiem.
— I zanim się spostrzegłam, nikogo już nie było. Byłam przerażona, mówię ci. Musiałam chyba płakać całymi tygodniami, a wychodząc zupełnie przypadkowo nie wzięłam ze sobą pigułki…
— A więc to twoje dziecko? — spytał Barney wskazując na niemowlę.
— Tak! Zobacz jaki słodziutki. Nie ma jeszcze miesiąca, ale chce go nazwać Snorey, tak jak tego krasnoludka z Królewny Śnieżki, bo kiedy śpi, to ciągle chrapie.
— Nie było żadnego krasnoludka o takim imieniu — Barney myślał intensywnie. — Słuchaj, Slithey, przecież nie możemy cofnąć się z powrotem w czasie i odkręcić całej afery z tym dzieckiem. To twoja wina, że wyszłaś z przyczepy.
— Ale ja przecież nikogo nie winię. Od momentu kiedy się przyzwyczaiłam, nie jest mi tu źle. Ottar powtarzał, że wiosną wrócicie i miał, jak widać racje. Tylko jedno — musiałam przywyknąć do strasznie prostackiego jedzenia. Jezu, jak oni tu jedzą! Przez większą część zimy żyłam whisky i krakersami.
— Urządzimy dziś wielkie przyjęcie, na część twoją, Ottara i dziecka. Wino, befsztyki i wszystko, co trzeba.
Snorey zaczął kwikać. Slithey podrzuciła go i zabrała się do rozpinania górnej części ubrania.
— Muszę zapędzić do roboty Charleya Changa — stwierdził Barney. — Trzeba jakoś wpakować dziecko do scenariusza. Wydaje mi się, że ten film roi się od niespodzianek.
Coś przypomniało mu się boleśnie i znów spojrzał na swoją prawą rękę, zastanawiając się jak i gdzie po czym wsadził ją w bezpieczną otchłań kieszeni płaszcza.
Читать дальше