— Strzeż się — jęknął grobowy głos, gdy Barney otworzył drzwi. — Ostrzegam, że każdy, kto wchodzi do Fungus Grotto czyni to na własną odpowiedzialność. Ostrzegam…
Nagrany na taśmie głos zamarł, gdy tylko drzwi się zamknęły. Barney ruszył w dół po tonących w mroku, obitych czarnym aksamitem schodach. Zasłona z jarzących się plastykowych kości stanowiła ostatnią przeszkodę, broniącą dostępu do wewnętrznego sanktuarium klubu. Barney już tu bywał, stąd pewna scenograficzna ekstrawagancja nie wywarta na nim żadnego wrażenia. Co prawda za pierwszym razem też było ono żadne, całość bowiem niewiele różniła się od budy jarmarcznej. W kątach zwisały gumowe pajęczyny, fotele miały kształt muchomorów, a wszystko oświetlał migotliwy blask zielonkawych lamp.
— Krwawa Mary — powiedział w kierunku przebranego za wampira kelnera. — Spiderman już przyszedł?
— Dządze, dże jezd f karteropie — przez plastykowe kły wymamrotała pokraka.
— Powiedz mu, że chce z nim pogadać. Jestem Barney Hendrickson z Climactic Studios.
Spiderman pojawił się przy stoliku zanim jeszcze zdążył to zrobić zamówiony drink. Była to zgarbiona, ale ruchliwa postać, odziana w czerń. Wielkie ciemne okulary dopełniały całości obrazu.
— Dawno cię nie widziałem, chłopie. Jak leci? — wilgotne palce musnęły wyciągniętą dłoń Barneya, po czym Spiderman opadł na fotel.
— Jakoś trzymam się kupy. Słuchaj, Spider, czy to prawda, że grałeś w kilku filmach?
— Tak, zrobiłem muzykę do jakiegoś wszawego, półpornograficznego gówna pod nazwą „Walka małolatów gitów z małolatami ćpunami”, ale mam nadzieje, że ludzie zdążyli już o tym zapomnieć. A czemu pytasz? Czyżby interesował cię biedny, stary Spiderman? — Kto wie, Spinnake, kto wie. Jak myślisz, napisałbyś muzykę do filmu i nagrał ją razem ze swoim zespołem?
— Wszystko jest możliwe, ojciec, ale wymaga czasu. Mamy zobowiązania.
— Nie martw się o czas, załatwię to tak, że nie stracicie ani jednego występu. Myślę, że twój styl będzie w sam raz do filmu, który kręcę — wstrząsającej opowieści o Wikingach. Słyszałeś o nich?
— Tak… Włochate facety z siekierami; szlachtują wszystko, co im wpadnie w ręce.
— Z grubsza tak. Są prymitywni i silni. Używają pewnej odmiany mosiężnego rogu. To nasunęło mi pomysł. Instrumenty dęte uzupełnione perkusją walącą z prymitywną pasją.
— W porządku.
— Dasz radę to zrobić?
— Oczywiście.
— Świetnie. Oto stówa zaliczki — Barney wyciągnął z portfela pięć dwudziestek — i położył je na stoliku. Lepkie palce Spidermana popełzły po czarnym obiciu i wchłonęły je.
— Bierz swoich chłopaków i jedziemy do studio. Tam ci wszystko wytłumaczę. Będziecie z powrotem za godzinę. — Barney nie zadał sobie trudu, by wyjaśnić co może stać się w ciągu tej jednej, dwudziestowiecznej godziny.
— Nie da rady. Na razie produkuje się tylko ja i Dooty, reszta będzie koło jedenastej. Potem gramy do trzeciej. Wcześniej nie możemy się urwać.
Barney jednym łykiem przełknął swój cocktail i spojrzał na zegarek. Przekonał się, że nie ma najmniejszego sensu wychodzić stąd i wracać z powrotem. Trzecia rano, w niedziele, był to termin absolutnie wystarczający, zważywszy, że miał czas aż do poniedziałku. Wszystko się uda. Gdy Spiderman znikł na zapleczu, Barney podszedł do telefonu i umówił się z Hewettem na nowo na godzinę trzecią rano, po czym wrócił do stolika z mocnym postanowieniem, że postara się odprężyć, o ile było to możliwe przy odgłosach tuby i całego zespołu instrumentów dętych, wzmocnionych elektryczną perkusją. Pomogła mu Krwawa Mary.
O drugiej rano wstał i wyszedł zaczerpnąć nieco takiego powietrza, które nie byłoby gęste od dymu tytoniowego i nie dygotało w rytm perkusji. Udało mu się nawet zamówić dwie taksówki na parę minut po trzeciej. Wszystko szło jak najlepiej.
Niedługo potem wysiedli przed drzwiami magazynu — profesor Hewett spoglądał to na nich, to na tarcze zegarka.
— Niezwykle punktualnie — sapnął.
— Nie najgorzej profesorze, stary byku — odparł Barney, klepnąwszy go po ramieniu i odwrócił się, by pomóc wyciągnąć z taksówki perkusję. Do magazynu wmaszerowali wszyscy gęsiego — orkiestra rżnęła marsza „Pułkownik Bogey”.
— Co to za tratwa? — zapytał Spiderman na widok platformy. Był zmęczony, oczy miał mocno podkrążone.
— Środek transportu. Właź! Obiecuje ci, że nie będzie nas tylko kilka minut — Barney, mówiąc to uśmiechnął się przebiegle.
— Na razie wystarczy! — Spiderman oderwał ustnik trąbki od rozgorączkowanych warg Doody’ego. Doody trąbił jeszcze kilka sekund w próżnie nim uświadomił sobie, że nie daje to żadnych słyszalnych efektów.
— Włazimy do łajby — zakomenderował Spiderman.
Hewett parsknął z dezaprobatą na widok żałobnie odzianych muzyków wchodzących na pokład platformy, po czym zamknął się w kabinie kontrolnej i zaczął uruchamiać Vremiatron.
— Czy to poczekalnia? — zapytał Doody, podążając za nim do zatłoczonego pomieszczenia.
— Wyłaź stąd, ty kretynie — wysapał profesor.
Doody mamrocząc coś po nosem usiłował wykonać jego polecenie, lecz w momencie, gdy wykonywał zwrot, wyciągnięty na całą długość suwak jego puzonu uderzył w rząd wystających lamp elektronowych. Dwie z nich trzasnęły i wyrzuciły z siebie snop iskier.
— Uaaa! — jęknął Doody i upuścił instrument, który całą swoją długością upadł na plątaninę przewodów elektrycznych i lamp. Z potrzaskanej instalacji posypały się iskry. Wszystkie światła na ekranie kontrolnym zgasły.
Barney wytrzeźwiał przed upływem sekundy. Wypchnął Doody’ego z kabiny kontrolnej w kierunku pozostałych muzyków stojących zbitą gromadką na przeciwległym końcu platformy.
— Co się stało, profesorze — zapytał miękko, gdy wrócił na miejsce.
Odpowiedzi nie było. Nie pytał po raz drugi; obserwował tylko, jak Hewett odrywa z pasją ekrany kontrolne i wyrzuca przez okno zniszczone lampy.
Odesłał muzyków, gdy tylko usłyszał burkliwe „tak” na pytanie, czy musi upłynąć co najmniej kilka godzin zanim Vremiatron ponownie będzie gotów.
O dziewiątej rano profesor Hewett oznajmił, że naprawa zajmie prawdopodobnie większą część dnia, nie licząc czasu potrzebnego na znalezienie brakujących lamp w Los Angeles w niedzielę. Barney wmawiał sobie nieszczerze, że mimo wszystko ma jeszcze kupę czasu. Film miał być oddany dopiero w poniedziałek rano.
O piątej rano w poniedziałek profesor zakomunikował, że skończył już naprawę uzwojenia i teraz zamierza przespać się godzinkę. Potem pójdzie szukać potrzebnych lamp.
O dziewiątej rano Barney zatelefonował i dowiedział się, że przedstawiciele banków właśnie przybyli i czekają na niego. Zaśmiał się ochryple i odwiesił słuchawkę.
O pół do dziesiątej zadzwonił telefon. Odebrał go i od dziewczyny z centrali dowiedział się, że L.M. rozmawiał z nią osobiście, pytając czy nie wie, gdzie jest Mr Hendrickson. Barney ponownie odwiesił słuchawkę.
O pół do jedenastej wiedział już, że nie ma żadnej nadziei. Profesor Hewett jeszcze nie wrócił i nawet nie zadzwonił. A zresztą, gdyby nawet się teraz pojawił, było już i tak za późno. Filmu nie da się w żaden sposób skończyć na czas.
Wszystko miał już poza sobą. Próbował — i przegrał. Szedł w stronę biura L. M. jak skazaniec na szafot. Zatrzymał się przed drzwiami rozważając możliwość samobójstwa. Nie, brakło mu na to odwagi. Otworzył drzwi.
Читать дальше