— Odkryliśmy kilka obozowisk na wybrzeżu, ale były opuszczone. Ludzie kultury Cape Dorset to koczownicy, zmieniają swoje siedziby, posuwając się w ślad za stadami fok i ławicami dorszy. Przypuszczam, że o tej porze roku przenieśli się nieco dalej na północ.
Tex przewrócił łódź dnem do góry i usiadł na niej.
— Nie chce uczyć doktora jego fachu ale… — zaczął.
— To zabobony, przesądy — warknął Lynn.
Tex chrząknął i splunął do wody. Nie ulegało najmniejszej wątpliwości, że doszło miedzy nimi do ostrej wymiany zdań. Tex potarł zarośnięty czarną szczeciną policzek i nie bez wahania zaczął:
— Tak na oko, Barney, doktor ma racje. Rzeczywiście nie odnaleźliśmy nikogo ani niczego, jeśli nie liczyć kilku starych obozowisk i paru kup foczych kości. Ale mimo to, wydaje mi się, że oni są gdzieś w okolicy i że obserwowali nas przez cały czas wyprawy. To nie jest wcale takie trudne. Ten cholerny silnik od kosiarki — wskazał motor łodzi — słychać na odległość pięciu mil. Jeżeli oni, jak utrzymuje doktor, są łowcami fok, mogli przyczaić się gdzieś w ukryciu, kiedy zauważyli, że się zbliżamy. Dlatego ich nie zobaczyliśmy. Ale jestem pewien, że gdzieś tu są.
— Masz jakieś dowody na poparcie tego, co mówisz? — spytał Barney.
Tex zrobił nieszczęśliwą minę i zasępił się.
— Nie mam ochoty na to, by ktokolwiek wyśmiewał się ze mnie — odburknął agresywnie.
Barney przypomniał sobie, że Tex zarabiał niegdyś na życie jako instruktor walki wręcz.
— Tex, wyśmiewać się z ciebie, to jedyna rzecz jakiej na pewno nigdy w życiu nie spróbuje — odparł szczerze.
— No dobrze… to jest coś takiego… Czuliśmy to w dżungli — wrażenie, że ktoś cię obserwuje. W połowie przypadków rzeczywiście tak było. Hałas? Trzask? Znam to uczucie. I miałem je przez cały czas naszego pobytu poza obozem. Oni gdzieś tu są. Gdzieś całkiem niedaleko stąd, jak Boga kocham!
Barney pomyślał nad tym chwilę i z trzaskiem wyłamał stawy w palcach.
— Sądzę; że masz racje, ale naprawdę nie widzę w jaki sposób mogłoby to nam pomóc. Porozmawiamy jeszcze przy obiedzie, może da się coś wymyślić. Cholernie potrzebujemy tych Indian.
Na planie nic nie szło tak jak należy, co po części było zapewne winą Barneya, który myślami błądził zupełnie gdzie indziej. Cała scena powinna pójść gładko, w większej części akcja była dziecinnie prosta: Orlyg, którego grał Val de Carlo, najlepszy druh i prawa ręka Ottara, kocha się potajemnie w Gudrid, ta zaś nie chce powiedzieć o tym Thorowi, bojąc się możliwych konsekwencji. Uczucie Orlyga staje się jednak na tyle silne, że gdy Gudrid oświadcza mu, iż nie potrafi kochać nikogo poza Thorem, w chwili miłosnego zaślepienia postanawia zabić swego najlepszego towarzysza. Zaczaja się w ukryciu i atakuje nadchodzącego Thora. Ten z początku nie jest w stanie w to uwierzyć, przekonuje się jednak w chwili, gdy Orlyg zadaje mu cios sztyletem w ramie. Wtedy bezbronny Thor walczy z Orlygiem i w końcu zabija go jedyną zdrową ręką.
— W porządku — powiedział Barney czując, że opuszcza go cierpliwość. — Spróbujmy jeszcze raz i byłbym wam niezmiernie wdzięczny, gdybyście tyle razem zagrali to jak należy i pamiętali choć trochę o swoich rolach. Pomijając już wszystko inne, kończy się krew i czyste koszule. Na plan! Orlyg — za okręt! Thor — idziesz od plaży w jego kierunku. Grać! Kamera!
Ottar stąpał ciężko po plaży i przybrał lekko zdziwioną minę, gdy Orlyg rzucił się na niego.
— Ha, Orlygu — rzekł drewnianym głosem. — Cóż tu porabiasz, co to wszystko ma… mikli Odinn! [15] Wielki Odynie!
Spójrz!
— Stop! — ryczał Barney. — To nie twoja rola, wiesz lepiej niż…
W momencie, gdy spojrzał na zatokę, w miejsce, na które wskazywał Ottar, słowa zamarły mu na ustach. Zza wyspy wyłaniały się, jedna za drugą, ciemne łodzie, płynące bezgłośnie w stronę obozu.
— Axir, sverd! [16] Topory, miecze
— zażądał Ottar, rozglądając się za jakąś bronią.
— Uspokój się — rozkazał mu Barney. — Żadnej broni, żadnych bójek! Musimy przyjąć ich przyjaźnie: O ile tylko będzie to możliwe, znaleźć coś, czym moglibyśmy z nimi pohandlować. To potencjalni statyści. Tex, miej broń w pogotowiu, ale nie wyjmuj jej. W razie kłopotów zajmiesz się tym.
— Z rozkoszą — odparł Tex.
— Ale sam nie zaczynaj. To rozkaz. Gino, masz ich w obiektywie?
— Jak u siebie w domu. A jeżeli ci dwudziestowieczni faceci usuną mi się z pola widzenia, to będę mógł nakręcić całe ich przybycie; lądowanie i resztę.
— Słyszeliście? Usunąć się z planu — krzyczał Barney. — Lynn, niech pan pędzi co sił w nogach do statku. Będzie pan tłumaczył.
— Co? Ani jedno słowo ich języka nie jest znane nauce!
— To się pan naucz! Jest pan tłumaczem — będzie pan tłumaczył. Potrzebna nam biała flaga albo coś w tym rodzaju, żeby przekonać ich o naszym pokojowym nastawieniu.
— Mamy białą tarcze — odezwał się jeden z techników.
— Powinna być dobra. Dajcie ją Ottarowi.
Przy samym brzegu łodzie zwolniły. Było ich dziewięć, w każdej siedziało dwóch lub trzech mężczyzn. Wszyscy uzbrojeni byli we włócznie lub krótkie łuki, nie sprawiali jednak wrażenia szykujących się do ataku. Kilka kobiet normańskich zeszło w kierunku brzegu, chcąc zobaczyć co się dzieje. Ich widok najwyraźniej uspokoił ludzi w łódkach, podpłynęli bowiem bliżej. Jens Lynn pobiegł w ich kierunku, dopinając skórzany kaftan.
— Niech pan z nimi porozmawia — krzyknął za nim Barney. — Ale niech pan stanie za Ottarem, tak żeby wyglądało, jakby to on mówił.
Ludzie kultury Cape Dorset podpłynęli jeszcze bliżej, pokrzykując coś głośno do siebie. Ich łodzie kołysały się teraz na fali tuż przy brzegu.
— Wychodzi mi na to kupa taśmy — zakomunikował Gino.
— Kręć dalej, później wytniemy to, co nam będzie potrzebne. Cofnij się trochę, bodziesz miał ich pod lepszym kątem. O ile w ogóle wylądują. Musimy znaleźć coś, co by ich znęciło. Może coś na handel?
— Broń i woda ognista — poradził de Carlo. — Tym się handluje z Indianami we wszystkich westernach.
— Żadnej broni. Ci dowcipnisie, gdyby tylko dostali ją do rąk, na pewno domyśliliby się jak jej używać.
Barney rozejrzał się wokoło w poszukiwaniu czegoś odpowiedniego i w pewnym momencie dostrzegł róg przyczepy — bufetu, wystający zza największego drewnianego baraku — siedziby Ottara.
— Mam pomysł — zawołał i pobiegł w tym kierunku. Clyde Rawlston stał oparty o przyczepa i bazgrał coś na kartce papieru.
— Dopisujecie z Charleyem dodatkowe dialogi do scenariusza? — spytał Barney.
— Nie. Doszedłem do wniosku, że pisanie scenariuszy wyraźnie źle wpływa na moją twórczość poetycką. Znów pracuje w kuchni.
— Zatwardziały artysta! Słuchaj, co masz w bufecie?
— Kawę, herbata, ciastka, kanapki z serem, to co zwykle.
— Nie sądne, by czerwonoskórzy byli tym zachwyceni. Nic więcej?
— Lody.
— To może być niezłe. Zapakuj je w kilka tych osmolonych wikińskich garów, a ja zaraz kogoś po nie przyśle. Założę się, że tym facetom pocieknie na ich widok ślinka.
Rzeczywiście lody podziałały. Slithey przyniosła galon waniliowy i postawiła je na brzegu. Obserwowało ją kilku brodzących w wodzie tubylców, wciąż zbyt onieśmielonych, by wyjść na brzeg. Slithey nałożyła im po porcji, po czym zaczęła jeść sama. Trudno stwierdzić, czy sprawiły to lody czy Slithey i jej hormony, dość że po kilku minutach skórzane łodzie zostały wyciągnięte na brzeg, a czarnowłosi autochtoni zmieszali się z grupą Normanów. Barney przyglądał się im uważnie zza kamery.
Читать дальше