— Czas na przechadzkę nocną — oświadcza. — Idę. Pan zostanie tu… z Principessa.
Zdaje sobie sprawę, że w takiej sytuacji gość doceni trochę odosobnienia. Gortman jest nieco zmieszany.
— Do dzieła — mówi Mattern. — Niech pan zażywa rozkoszy. Tutaj nikt nikomu nie odmawia prawa do szczęścia. Wypleniamy samolubów w zarodku. Bardzo proszę. Co moje, to twoje. Zgadzasz się ze mną, Principesso?
— Oczywiście — odpowiada żona.
Mattern wychodzi z pokoju, idzie szybko korytarzem, wchodzi do szybu zjazdowego i zjeżdża na 770 piętro. Gdy wychodzi z szybu słyszy jakieś gniewne krzyki i drętwieje w obawie, że znów zapłacze się w jakąś paskudną historię, ale na szczęście nikt się nie zjawia. Idzie dalej. Mija teraz czarne drzwi zsypu i nagle łapie się na tym, że myśli o tym chłopcu z palnikiem i o tym, gdzie on się teraz znajduje. I naraz, bez uprzedzenia, z zakamarków pamięci wypływa twarz starszego o rok brata Jeffreya, malkontenta, złodzieja, samoluba, który kiedyś poleciał w dół tym samym zsypem, Jeffreya, który nie chciał się przystosować, Jeffreya, którego trzeba było wrzucić do zsypu. Matternowi robi się słabo i w oszołomieniu chwyta pierwszą z brzegu klamkę, aby się nie przewrócić.
Drzwi ustępują. Wchodzi. Nigdy jeszcze przedtem nie odbywał przechadzek na tym poziomie. Na łóżeczkach śpi pięcioro dzieci, a na platformie mężczyzna i kobieta, oboje młodsi od niego. Mattern rozbiera się i kładzie obok kobiety. Dotyka ręką jej uda a potem piersi. Kobieta otwiera oczy i Mattern mówi:
— Cześć. Jestem Charles Mattern z 799 piętra.
— Gina Burke — odpowiada dziewczyna. — A to mój mąż, Lenny.
Lenny budzi się, spostrzega Matterna, kiwa głową, obraca na drugi bok i ponownie zasypia. Mattern delikatnie całuje Ginę w usta. Kobieta obejmuje go ramionami. Mattern dygocze z pożądania i wzdycha z rozkoszą, w chwili gdy kobieta go przyjmuje. Błogosław Boże, myśli. To był naprawdę szczęśliwy dzień w tym roku 2381. No i już się skończył.
Przełożył z angielskiego Marek Wagner
Stanisław Lem
PROFESOR A. DOŃDA
ZE WSPOMNIEŃ IJONA TICHEGO
Słowa te ryję na glinianych tabliczkach przed moją jaskinką. Zawsze interesowało mnie, jak Babilończycy to robili, nie przypuszczałem jednak, że sam będę musiał próbować. Musieli mieć lepszą glinę, a może pismo klinowe lepiej się do tego nadawało.
Moja rozłazi się albo kruszy, wolę to jednak od gryzmolenia wapieniem po łupku, bo od dziecka jestem wrażliwy na zgrzytanie. Nie będę już nigdy nazywał starodawnych technik prymitywnymi. Profesor przed odejściem obserwował, jak męczę się, żeby skrzesać ogień, i gdy złamałem po kolei nóż do otwierania konserw, nasz ostatni pilnik, scyzoryk i nożyczki, zauważył, że docent Tompkins z British Museum próbował przed czterdziestu laty wyłupać z krzemienia zwyczajną skrobaczkę, podobną do sporządzanych w epoce kamiennej, i zwichnął sobie nadgarstek oraz stłukł okulary, ale skrobaczki nie wyłupał. Dodał też coś o urągliwej wyższości, z jaką patrzymy na jaskiniowych antenatów. Miał rację. Moja nowa siedziba jest nędzna, materac już zgnił, a z bunkra artyleryjskiego, w którym tak dobrze się mieszkało, wygnał nas ten schorowany, stary goryl, którego licho przyniosło z dżungli. Profesor utrzymywał, że goryl wcale nas nie wysiedlił. Było to o tyle prawdą, że nie okazywał agresywności, lecz wolałem nie dzielić z nim i tak ciasnego pomieszczenia — najmocniej denerwowały mnie jego zabawy granatami. Może i usiłowałbym go wygonić, bał się czerwonych puszek zupy rakowej, której tyle tam zostało, ale bał się jednak za mało, a poza tym Maramotu, który teraz już otwarcie przyznaje się do szamaństwa, oświadczył, że rozpoznaje w małpie duszę stryjecznego i nastawał na to, by nie robić mu na złość. Obiecałem, że nie będę, profesor zaś złośliwy jak zwykle bąknął, że jestem powściągliwy nie ze względu na stryja Maramotu, ale że nawet schorowany goryl pozostaje gorylem. Nie mogę odżałować tego bunkra, kiedyś należał do fortyfikacji granicznych między Gurunduwaju i Lamblią, a teraz cóż, żołnierze rozbiegli się, a nas wyrzuciła małpa. Wciąż nasłuchuję mimo woli, bo dobrze ta zabawa granatami się nie skończy, ale słychać tylko jak zawsze stękanie przejedzonych uruwotu i tego pawiana, który ma podbite oczy. Maramotu mówi, że to nie zwykły pawian, lecz muszę dać spokój głupstwom, bo nigdy nie przejdę do rzeczy.
Porządna kronika powinna mieć daty. Wiem, że koniec świata nastąpił tuż po porze deszczowej, od której minęło kilka tygodni, lecz nie wiem dokładnie, ile to było dni, bo goryl zabrał mi kalendarz, w którym notowałem najważniejsze zdarzenia zupą rakową od czasu, gdy skończyły się długopisy.
Profesor utrzymywał, że nie był to żaden koniec świata, lecz tylko jednej cywilizacji. I w tym przyznaję mu słuszność, bo nie można rozmiarów takiego zajścia mierzyć osobistymi niewygodami. Nic strasznego nie stało się, mawiał profesor, zachęcając Maramotu i mnie do popisów wokalnych, lecz kiedy mu się skończył tytoń fajkowy, stracił pogodę ducha i po wypróbowaniu włókien kokosowych poszedł przecież po nowy tytoń, choć musiał zdawać sobie sprawę z tego, czym jest obecnie taka wyprawa. Nie wiem, czy go jeszcze kiedyś zobaczę. Tym bardziej winienem przedstawić potomności, która odbuduje cywilizację, tak wielkiego człowieka. Los mój jakoś tak się składał, że mogłem obserwować z bliska najwybitniejsze osobistości epoki, a kto wie, czy Dońda nie będzie uznany za pierwszą wśród nich. Ale pierwej trze ba wyjaśnić, skąd wziąłem się w buszu afrykańskim, który jest teraz ziemią niczyją.
Moje dokonania na niwie kosmonautycznej przydały mi niejakiego rozgłosu, więc rozmaite organizacje, instytucje, jako też osoby prywatne zwracały się do mnie z zaproszeniami i propozycjami, tytułując mnie profesorem, członkiem Akademii, a co najmniej doktorem habilitowanym. Był z tym kłopot, bo nie przysługują mi żadne tytuły, a nie cierpię strojenia się w cudze piórka. Profesor Tarantoga powtarzał, że opinia publiczna znieść nie może pustki ziejącej przed moim nazwiskiem, zwrócił się więc za mymi plecami do znajomych piastujących znaczne godności i tak z dnia na dzień zostałem generalnym pełnomocnikiem na Afrykę Światowej Organizacji Żywnościowej — FAO. Godność tę wraz z tytułem Radcy Eksperta przyjąłem, bo miała być czysto honorowa, aż tu okazało się, że w Lamblii, tej republice, co z paleolitu w mig awansowała do monolitu, FAO zbudowała fabrykę konserw kokosowych i jako pełnomocnik tej organizacji muszę dokonać uroczystego otwarcia. Chciałaż bieda, że inżynier magister Armand de Beurre, który towarzyszył mi z ramienia UNESCO, zgubił binokle na fajfie w ambasadzie francuskiej i wziąwszy szakala, który się przypętał, za wyżła, chciał go pogłaskać. Podobno ukąszenia szakali są tak groźne, bo mają one na zębach trupi jad. Ten poczciwy Francuz zlekceważył go i do trzech dni zmarł.
W kuluarach parlamentu lamblijskiego krążyła pogłoska, że szakal miał w sobie złego ducha, którego wpędził weń pewien szaman; kandydaturę tego szamana na ministra wyznań religijnych i oświecenia publicznego utrąciło jakoby demarche ambasady francuskiej. Ambasada dementi oficjalnego nie wystosowała, wynikła jednak delikatna sytuacja, a niedoświadczeni w protokole mężowie stanu Lamblii, miast załatwić po cichu transport zwłok, uznali go za świetną okazję błyśnięcia na forum międzynarodowym. Generał Mahabutu, minister wojny, urządził tedy żałobny koktajl, na którym, jak to na koktajlu, gadało się o wszystkim i niczym z kieliszkiem w ręku i nawet nie wiem kiedy, zagadnięty przez dyrektora departamentu spraw europejskich, pułkownika Bamatahu, powiedziałem, iż owszem, wysoko postawionych nieboszczyków niekiedy chowa się u nas w trumnie zalutowanej. Do głowy mi nie przyszło, że pytanie ma coś wspólnego ze zmarłym Francuzem, a z kolei Lambli jeżykom nie wydało się zdrożne zastosowanie urządzeń fabrycznych do zaaranżowania pochówku w sposób nowoczesny. Ponieważ kombinat wytwarzał tylko litrowe bańki, wysłano zmarłego samolotem Air France w skrzyni z napisami, reklamującymi kokosy, nie w tym był jednak kamień obrazy, ale w tym, że skrzynia zawierała 96 puszek.
Читать дальше