Patrząc na gąsienicę uważamy ją za przedmiot statyczny. Ale przecież ona się zmienia w motyla. Dlaczego? Nie ma jeszcze ostatecznej teorii, która by to wyjaśniała. To jest postęp, przede wszystkim. Chodzi o to, że przedmiot uważany za niezmienny przybiera formę pośrednią, zupełnie inną, staje się poczwarka, z której ostatecznie wyłania się motyl. Na zewnątrz poczwarka robi wrażenie martwej. I to jest mylące. Smith nas zwiódł. Na zewnątrz — martwy. Wewnątrz — tętni sokami; wewnątrz odbudowa, gwałtowny celowy ruch. Od larwy do komara, od gąsienicy do motyla, od Smitha do?…
— Smith poczwarką? — McGuire zaśmiał się rubasznie.
— Tak.
— Ludzie nie podlegają takim przemianom.
— Spokojnie, McGuire. Ten krok naprzód w ewolucji jest zbyt wielki na to, żebyś go pojął. Zbadaj Smitha i powiedz mi, co to może być innego. Skóra, oczy, oddychanie, krwiobieg. Tygodnie przyswajania pokarmu na okres tej opancerzonej hibernacji. Po co by tak jadł, po co by mu był cały ten płyn x, jak nie do celów metamorfozy? A przyczyna tego wszystkiego leży w promieniowaniu. W promieniowaniu twardym z aparatury w laboratorium Smitha. Zaplanowanym czy też przypadkowym — nie wiem. W każdym razie musiało ono objąć jakąś zasadniczą część jego struktury genetycznej, jakąś część struktury ewolucyjnej człowieka, która może jeszcze przez tysiące lat miała drzemać nie rozbudzona.
— Czy myślisz, że pewnego dnia wszyscy ludzie?…
— Larwa nie pozostaje na zawsze w stojącej wodzie sadzawki, pędrak w ziemi, a gąsienica na liściu kapusty. One się zmieniają, falami ogarniając Wszechświat.
Smith stanowi odpowiedź na pytanie: „Co stanie się dalej z człowiekiem, dokąd stąd pójdziemy?” Stoimy przed ślepą ścianą Wszechświata i przeznaczeniem polegającym na konieczności życia w nim, a człowiek na obecnym etapie rozwoju nie jest w stanie stawić czoła temu Wszechświatowi. Najmniejszy wysiłek go męczy, przepracowanie niszczy mu serce, choroba ciało. Może Smith odpowie na odwieczne pytanie filozofów o sens życia. Może on nada temu życiu nowy sens.
Cóż… wszyscy jesteśmy tylko nędznymi insektami, miotającymi się na maleńkiej jak łepek od szpilki planecie. A człowiek wcale nie jest skazany na to, by tu pozostać, być chorym, małym i słabym — po prostu nie odkrył jeszcze tajemnicy wiedzy wyższej.
Ale zmieńcie go. Stwórzcie człowieka doskonałego. Nadczłowieka, jeśli wolicie. Uwolnijcie go z więzów ciasnoty umysłowej, dajcie mu całkowitą kontrolę nad własną fizjologią, systemem nerwowym, psychiką; wyposażcie go w jasny, twórczy umysł, nieskończenie wytrzymały system krwionośny, organizm, który mógłby miesiącami obywać się bez pokarmu, który byłby zdolny przystosować się do każdego klimatu i zwalczać każdą chorobę. Wyzwólcie człowieka z pęt ciała i jego ułomności, a przestanie być nędzną istotą, która boi się nawet marzyć, wiedząc, że na drodze do spełnienia jej marzeń stoi właśnie owo niedoskonałe ciało, i podejmie walkę, jedyną wartą podjęcia — walkę odrodzonego człowieka przeciwko całemu przeklętemu Wszechświatowi!
Bez tchu, zachrypnięty, z bijącym sercem Rockwell ekstatycznym ruchem położył zdecydowanie ręce na zimnej poczwarce i zamknął oczy. Przepełniało go poczucie mocy, działania, wiary w Smitha. Ma rację. Ma rację. Wiedział, że ma rację. Otworzył oczy i spojrzał na Hartleya i McGuire’a, którzy w przyćmionym świetle przypominali cienie.
Po kilku sekundach milczenia Hartley, zaciągając się papierosem, powiedział:
— Nie wierzę w tę teorię.
McGuire dodał:
— Skąd wiesz, że Smith nie jest w środku kupą galarety? Prześwietlałeś go?
— Bałem się ryzykować. Mogłoby to okazać się równie szkodliwe dla jego przemian jak światło słoneczne.
— To Smith ma zostać nadczłowiekiem? Jak będzie wyglądał?
— Zobaczymy.
— Czy myślisz, że on słyszy, jak o nim rozmawiamy?
— Słyszy czy nie słyszy, jedno jest pewne: że posiedliśmy tajemnicę, która nie była dla nas przeznaczona. Smith nie brał w swoich planach pod uwagę mnie i McGuire’a. Musiał być bardzo ostrożny. Nadczłowiek nie lubi, żeby ludzie o nim wiedzieli. Potrafią być paskudnie zawistni, zazdrośni, nieżyczliwi. Zdawał sobie sprawę, że nie będzie bezpieczny, jak się o nim dowiedzą. Może to wyjaśnia i twoją nienawiść, Hartley.
Słuchali w milczeniu. Panowała kompletna cisza, tylko krew w skroniach Rockwella szumiała, to wszystko. Był wśród nich Smith, już właściwie nie Smith: pojemnik oznaczony SMITH z nie znaną zawartością.
— Jeżeli to, co mówisz, jest prawdą — rzekł Hartley — to tym bardziej powinniśmy go zniszczyć. Pomyśl o władzy, jaką miałby nad światem. I jeśli, jak sądzę, ten fakt wywrze wpływ na jego umysł, to przecież będzie usiłował nas zabić, jak tylko ucieknie, ponieważ my jedni znamy jego tajemnicę. Znienawidzi nas za to, żeśmy go podpatrzyli.
Rockwell powiedział lekko:
— Ja się nie boję.
Hartley milczał. Słychać było tylko jego ciężki, chrapliwy oddech. Rockwell okrążył stół i podszedł do nich gestykulując.
— Myślę, że teraz się już pożegnamy, jak uważacie?
Samochód Hartleya zniknął w drobno siąpiącym deszczu. Rockwell zamknął drzwi, powiedział McGuire’owi, żeby spal na dole, na polowym łóżku ustawionym naprzeciwko drzwi do pokoju Smitha, a sam poszedł się położyć na górę.
Rozbierając się rozpamiętywał wszystkie niewiarygodne wydarzenia z ostatnich tygodni. Nadczłowiek. Dlaczego nie? Sprawność, siła…
Wśliznął się pod kołdrę.
Kiedy? Kiedy Smith wychynie ze swojej poczwarki? Kiedy?
Deszcz padał cicho na dach sanatorium.
Pośród przypominających trzęsienie ziemi grzmotów i bębnienia deszczu spał na polowym łóżku ciężko wzdychając przez sen McGuire. Gdzieś skrzypnęły drzwi, ale McGuire oddychał dalej równo. Do hallu wdarł się wiatr. McGuire jęknął i obrócił się na bok. Drzwi zamknęły się cicho i wiatr ustał. Delikatne kroki po puszystym dywanie. Powolne kroki, przemyślane, ostrożne, czujne. Kroki. McGuire zamrugał oczyma i otworzył je.
W mroku stała nad nim jakaś postać.
Pojedyncza lampa na górze w hallu rzucała żółty snop światła tuż koło jego łóżka.
Rozszedł się odór rozgniecionego owada. Poruszyła się ręka. Głos zaczął mówić.
McGuire wrzasnął.
Ponieważ ręka, która znalazła się w kręgu światła, była zielona.
Zielona.
— Smith?
McGuire niezdarnie rzucił się z krzykiem przed siebie.
— On chodzi! Nie może chodzić, ale chodzi! Pod ciężarem McGuire’a drzwi ustąpiły. Wokół niego zawodził siekący deszczem wiatr; McGuire bełkocząc pognał w burzę.
W hallu stała bez ruchu jakaś postać. Na górze drzwi otworzyły się szybko i Rockwell zbiegł ze schodów. Zielona ręka usunęła się z kręgu światła i schowała za plecami postaci.
— Kto tam? — Rockwell zatrzymał się w pół drogi. Postać wystąpiła z mroku.
Oczy Rockwella zwęziły się.
— Hartley! Co ty tu robisz?
— Coś się stało — odparł Hartley. — Sprowadź McGuire’a, wybiegł w deszcz bełkocząc jak wariat.
Rockwell nie zdradzał się ze swoimi podejrzeniami. Jednym szybkim spojrzeniem objął Hartleya i wybiegł w lodowaty wicher.
— McGuire! McGuire! Wracaj, idioto!
Rockwell biegł nie zważając na deszcz. Znalazł McGuire’a szlochającego jakieś sto jardów od sanatorium.
— Smith… Smith chodzi…
— Bzdura. Hartley wrócił, i tyle.
— Widziałem zieloną rękę… ruszała się…
Читать дальше